poniedziałek, 26 stycznia 2015

72 bzdury, ale nieźle podane


Ted Chiang robi z nas idiotów: pisze niezłe opowiadania zahaczające o prawdziwą, solidną naukę współczesną, a jednocześnie co chwila śmieje się z nas, kiedy z powagą zachwycamy się nad przeróżnymi bzdurami, które przedstawia jako prawdy objawione.

Można oczywiście powiedzieć to samo o każdym autorze, który swobodnie korzysta z prawa postmodernisty do traktowania nauki instrumentalnie, jako źródła dumnie brzmiących nazw (liczba urojona, horyzont zdarzeń), przerażających gawiedź twierdzeń (entropia zawsze rośnie, dusza waży 21 gramów) czy kontrowersyjnych teorii (człowiek pochodzi od drożdży, wolna wola ma naturę kwantową). Prawdą jest jednak, że Chiang nie tylko mistrzowsko doi naukę współczesną w poszukiwaniu nośnych tematów, ale też opanował do perfekcji sztukę demagogii, niezbędną do użycia nauki na ów postmodernistyczny sposób. Czytelnikowi nie będącemu specjalistą (lub przynajmniej zapalonym amatorem) w dziedzinie, z której Chiang akurat czerpie, ciężko jest wskazać konkretne, subtelne błędy w użyciu, czy poruszaniu się po tejże dziedzinie. Błędy, które, trzeba przyznać, są niezbędne, żeby opowieść nie rozpadła się na luźne, pozbawione większego sensu kawałki.

Żeby nie być gołosłownym, przytoczę zaraz kilka rzeczywistych przykładów z opowiadań Chianga, które doprowadziły mnie do tych, a także innych wniosków, głównie na temat natury czytelnika (czy ogólniej, konsumenta sztuki).

Zacznijmy choćby od „Co z nami będzie”. Chiang zastanawia się, co by się stało, gdyby można było przesyłać w przeszłość informacje o naszych wyborach. Powołuje w tym celu do życia „przewidywacz” (ang. Predictor), urządzenie, które przewiduje, czy wciśniemy przycisk i zapala lampkę na sekundę wcześniej. Według Chianga oznacza to, że wolna wola nie istnieje. Czemu? „Jeśli spróbujecie wcisnąć przycisk bez błysku, natychmiast zapali się lampka i, nieważne jak szybko próbujecie, nie wciśniesz przycisku przed upływem sekundy. Jeśli czekasz na lampkę, postanawiając nie wcisnąć przycisku, jeśli lampka się zapali, ona nigdy się nie zapala. Nieważne co zrobisz, lampka zawsze zapali się zanim wciśniesz przycisk. Nie możesz oszukać Przewidywacza”. Czy naprawdę, jeśli ktoś nam powie, że za rok kupimy sobie lody o smaku pistacjowym, będzie to oznaczało, że nie mamy wolnej woli? Czym to się różni od sytuacji, kiedy ktoś nam powiedział, że rok temu kupiliśmy lody pistacjowe. No tak serio? Jeśli ja wiem, że nakrzyczę na dziecko, kiedy stłucze wazon, to nie mam wolnej woli? A jeśli ktoś mi powie, że tym razem nie nakrzyczę i okaże się to prawdą, czy oznacza to, że jestem bezwolny? Bzdura i tyle. Wolnej woli nie mam, jeśli to, co robię jest zdeterminowane, czyli jednoznacznie wynika z tego, co już było. Chiang wyraźnie mówi, że chodzi o informację z przyszłości o tym, co wybierzemy. A zatem nawet wtedy wybór istnieje, co z tego, że możemy się dowiedzieć, jaki on będzie? Historyjka jest jednak zgrabna, zaś jej główna teza brzmi, jak rozumiem, „Jeśli pozbawimy się iluzji wolnej woli, cała ludzkość ma przefikane”.

Co ciekawe, Chiang dochodzi do dokładnie odwrotnych wniosków, rozważając istnienie wolnej woli w opowiadaniu „Historia twojego życia”. Wychodzi od zasady Fermata o najkrótszym czasie, w jakim promień światła przebiega drogę pomiędzy dwoma punktami na swojej trasie. Według fizyka, który w opowiadaniu przedstawia tę zasadę, oznacza ona, że „ promień światła musi wiedzieć, dokąd będzie docelowo zmierzał, zanim wybierze kierunek, w którym rozpocznie swój ruch”. Bohaterka, lingwistka, kojarzy tę kuriozalną (jak na fizyka, nie jak na postmodernistę) interpretację z zachowaniem, jaki podpatrzyła u obcych (kosmitów): otóż rozpoczynając wypowiedź wiedzą, jak będzie brzmiał jej koniec i zapisując zdanie na tablicy, rysują je nie w kolejności wypowiedzianych słów, ale tak, że dopiero ostateczny cel opisuje całe zdanie.

Pomińmy kwestię dlaczego obcy mieliby akurat porozumiewać się formułując zdania przetłumaczalne na ludzki i to wypowiadając je na głos układając liniowo słowa – takie już prawo autora: stworzyć świat tak, żeby było w ogóle o czym pisać. Przemilczmy również kontrowersyjny pogląd, że ludzie tak nie postępują (z wyjątkiem uczniów szkoły podstawowej, którzy pisząc wypracowanie, nie znają zakończenia zdania, rozpoczynając je). Otóż mnie zaskakuje rozwój wydarzeń, który autor przedstawia jako niekonieczny (inni lingwiści również mieli kontakt z obcymi i fizyką), ale możliwy: otóż lingwistka nabiera umiejętności takiej, jak domniemany promień światła: zna przyszłość, zanim ona w ogóle się zacznie. A jednak, tadam!, nie dostaje depresji. Nie popada w śmiertelną zadumę. Ona po prostu nie próbuje zmienić przyszłości, godzi się z nią, niczym foton, który wie, że pochłonie go za trzy miliardy lat siatkówka obserwatora, a jednak cierpliwie podąża naprzód, zamiast wybrać przy emisji ze stygnącego elektronu jakiś wygodniejszy kierunek. Opowiada zatem córce, co ją czeka, od młodości, aż do przedwczesnej śmierci. Wie to dokładnie, gdyż ćwiczyła holistyczne zapisywanie zdań.

I tu objawia się nam talent Chianga w pełnej krasie! Gdyby jakiś autorzyna zaserwował nam opowieść o mechaniku samochodowym, który w desperacji nalał do silnika samochodu wody, potem zaś zburzył wieże nowego WTC papierowym samolocikiem i pokonał agentów FBI zbryzgując ich w specjalny sposób wydzieliną swoich gonadów, uśmialibyśmy się, lub oburzyli (zależnie od tego, czy opowieść miała być komedią czy raczej dramatem obyczajowym). Czemu? Bo to bzdury, każdy odpowie. A jednak, kiedy Chiang opowiada bzdury o przewidywaniu przyszłości przez fotony lub natchnione lingwistki, dostaje Nebulę, Locusa i nagrodę im. Theodora Sturgeona. Czapki z głów, zupełnie serio. Bo przecież nie chodzi o fakty, nie piszemy tu artykułu naukowego? Nie to się liczy, co się opowiada, ale jak się to robi. Najwyraźniej Chiang robi to całkiem nieźle.

Jako ostatni przykład posłuży mi „Dzielenie przez zero”, opowieść o matematyczce, która odkrywa, że arytmetyka nie ma sensu. „Odkryłam formalizm, który pozwala zrównać każdą liczbę z każdą inną”, mówi. Nikt z matematyków, oprócz bohaterki, nie rozumie znaczenia jej odkrycia. Zaczyna być agresywna i nienawidzić swojego męża, a on przestaje ją w zamian kochać. „Dzielenie przez zero” ma opowiadać chyba o tym, że jeśli ktoś żyje nauką, a potem okazuje się, że zajmował się czymś bezprzedmiotowym, to można dosłownie oszaleć. Jednak Chiang wybrał sobie dziedzinę nauki tak niefortunnie, że musiał uciec się do wymyślenia swojej własnej matematyki, żeby jego opowieść miała jakikolwiek sens. W prawdziwej matematyce „odkryłam formalizm etc.” oznaczałoby, że nasza bohaterka wymyśliła inne znaczenie symboli 1, 2, 3 i tak dalej oraz że przekręciła znaczenie znaków +, =, <,> w taki sposób, że jest w stanie napisać 1=2 i nie oznacza to nic głupiego. I co z tego? Otóż w naszym świecie, nic z tego. Nijak to nie zmienia arytmetyki, bo w niej 1, 2, +, = i tak dalej, znaczą dokładnie to, co znaczą. Jednak w świecie opowiadania oznacza to dużo więcej. Dlatego Chiang musiał przekręcić znaczenie paru słów i faktów, żeby pokazać, jak totalne oddanie dziedzinie życia, która z dnia na dzień, dzięki twojej własnej pracy(!) staje się tylko pustosłowiem, źle wpływa na zdrowie psychiczne. Z mojego punktu widzenia, to właśnie czysto instrumentalne traktowanie dziedziny sztuki, jako zwykły rekwizyt. Gdyby Chiang napisał historię o sprzedawcy gofrów, który odkrył, że gofry tak naprawdę nie istnieją, a ludzie wokół są idiotami, myśląc, że jedzą coś rzeczywistego, wszyscy uznaliby, że zwariował głównie autor, a jeśli chodzi o bohatera, to zdecydowanie najpierw oszalał, a dopiero przez to uroił sobie, że sprzedawał dotąd powietrze. Z matematyką taki kit można wcisnąć bez trudu, bo kto tak naprawdę rozumie te wszystkie sinusy, całki i dzielenie przez zero?

Oczywiście, każdy zarzut użycia rekwizytu, czy zaprezentowania tematu niezgodnie z prawdą zawsze można odeprzeć powołując się na konieczność kreacji. Żaden film i żadna książka, nawet dokument, nie jest wiernym aż do znudzenia zapisem rzeczywistości. Żaden autor nie pokaże świata z każdej możliwej perspektywy, w najdrobniejszym możliwym detalu. Co więcej, żaden konsument nie chciałby uczestniczyć w sztuce, która w proporcjach jeden do jednego oddaje banał, rutynę i nudę rzeczywistego świata i życia większości jego mieszkańców. Który z czytelników miałby radość z czytania o nudnych, żmudnych śledztwach, zakończonych umorzeniem bądź aresztowaniem drobnego, głupiego oprycha? Kto chciałby oglądać przez dziesięć godzin dziesięciogodzinną podróż autem przez Europę, z setkami jednakowych miast, miasteczek, lasów i pól po drodze (oprócz Norwegów, rzecz jasna)? Kreacja jest sposobem, żeby ukryć to, co nużące i nudne oraz by umożliwić zaistnienie zdarzeń, które w rzeczywistości nie mogłyby zajść. Bo przecież, z jednej strony literatura, tak jak i wszystkie inne sztuki narracyjne, jest zbiorem odpowiedzi na pytania „co by było gdyby ...?” Z drugiej jednak strony, chodzi o sztukę właśnie. Najważniejsze są zatem emocje i refleksje, jakie będą udziałem konsumenta. Poprawność rozumowania czy precyzja opisu są niezbędne tylko w takich ilościach, jakie zapobiegną wynurzaniu się czytelnika czy widza ze świata, który właśnie poznaje.

Dlatego właśnie trudno Chianga potępić. Skoro dobrze bawimy się oglądając przygody Bonda tylko dlatego, że wspaniałym widowiskiem są, czemu mielibyśmy wybrzydzać na niewiarygodność fascynująco przedstawionego scenariusza kontaktu z obcymi? Zresztą, jako gatunek jesteśmy chyba stworzeni do powierzchownego przeżywania piękna i szczęścia. Gdyby było inaczej, nie traktowalibyśmy tak powszechnej fascynacji pięknem ludzkiej (czy ogólnie zwierzęcej) formy jako czegoś oczywistego i godnego pochwały tylko wtedy, gdy dotyczy wyłącznie formy zewnętrznej. My jednak boimy się tych, którzy piękno dostrzegają w lśnieniu świeżych jelit i parującej w chłodnym powietrzu poranka wątroby. I tak samo wolimy czytać nieprawdopodobne opowiadanka o matematykach, niż podręczniki pełne wzorów, twierdzeń i definicji. Bo, jak wszyscy wiedzą, matematyka – tak samo jak świeże, cieplutkie flaki - jest fascynująca tylko dla chorych psychicznie. O czym zresztą chyba opowiadała historyjka Chianga właśnie.

PS. Tak, jako początkujący autor-amator czuję zawiść o siedemset piętnaście nagród, które Chiang zdobył za swoje postmodernistyczne opowiadania. Co więcej, zdaję sobie również sprawę, że nie byłbym w stanie zdobyć nawet jednej z nich. Dalej jednak twierdzę, że Chiang robi z nas idiotów. W każdym razie z części z nas.

PS 2. Kiedy czytałem opowiadania w zbiorku, zastanawiałem się, czy nie są one rodzajem literackiego eksperymentu w stylu Alana Sokala, który opublikował kiedyś w czasopiśmie naukowym artykuł przedstawiający „koncepcję związków pomiędzy koncepcjami rozwoju społecznego, emancypacji i feminizmu oraz w szczególności dekonstruktywizmu a grawitacją kwantową” (za, przyznaję, Wikipedią). Kiedy wszyscy już niemal zaklaskali się na śmierć, Sokal zwrócił publicznie uwagę, że jego artykuł to stek bzdur, a wysłał go wyłącznie dla prowokacji. Nie poszedłem tym tropem zbyt daleko, gdyż, jako się rzekło, w literaturze zawsze będzie ważniejsze „jak”, niż „co”, inaczej wolno byłoby pisać wyłącznie relacje prasowe.

Tytuł: 7iedemdziesiąt 2wie litery (Siedemdziesiąt dwie litery)
Autor: Ted Chiang
tłumaczenie: Michał Jakuszewski, Jolanta Pers, Dariusz Kopociński, Agnieszka Sylwanowicz
wydawnictwo: Solaris
data wydania: 5 sierpnia 2010
ISBN: 978-83-7590-063-7
liczba stron: 384

Pierwotnie ukazało się na szortalu .


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz