środa, 4 listopada 2015

Za miseczkę mleka

Dzisiaj premiera antologii "Bierz mnie" z moim opowiadaniem pod znamiennym tytułem "Za miseczkę mleka". Samo opowiadanie dostępne jest jako pilot antologii tutaj, natomiast antologię można nabyć w księgarni wydawnictwa RW2010 i pewnie w kilku innych miejscach również.

sobota, 3 października 2015

Arbuz w Ha!art

Według najnowszych doniesień agencji informacyjnych wśród pięciu miniatur, które najbardziej podobały się jurorom konkursu Flash-Faction agencji Ha!art znalazł się też mój "Arbuz", jedna z części nieopublikowanej (jeszcze?) antologii pod roboczym tytułem "Alfabet gastronomiczny". Pod literą P figurują tam "Parówka", opublikowana tutaj parę miesięcy temu, zaś pod G - "Grzyb", również do przeczytania tutaj.

Oto strona z opowiadaniem: Arbuz

piątek, 5 czerwca 2015

Kupa QR - opowiadanie

Pierwszego dnia lata Antoni Pierwiosnek zrobił niezwykłą kupę.

Tak zaczyna się moje krótkie opowiadanie o pewnej niezwykłej kupie, które Niedobre Literki opublikowały dziś na swojej stronie z twórczością bizarro. Zapraszam do skosztowania!

niedziela, 26 kwietnia 2015

Sztuka to życie, czyli wesele w operze

Idąc za tropem podanym przez znajomych z Facebooka, postanowiłem poszukać wyjaśnienia wczorajszego (25 kwietnia 2015 roku) recitalu-paradoksu w łódzkim Teatrze Wielkim: Pani Joanna Woś śpiewała pieśni W.A.Mozarta i ks. J.M.X.Poniatowskiego z akompaniamentem fortepianu, sztuców, wodzireja i chóru gości weselnych w kawiarni Cafe Clakier. Były owacje na stojąco, bisy i niedowierzanie.

Z samego rana zadzwoniłem do mojego znajomego, Jana Kliszki, znanego łódzkiego performera. "Panie Janie", zapytałem," czy to przypadkiem nie pana dzieło?"

Mimo iż wybudzony z głębokiego snu, artysta od razu domyślił się, o co pytam.

- Brawo! - krzyknął do telefonu. - Jest pan pierwszą osobą, która zrozumiałą przekaz mojego wczorajszego performansu.

Nie chciałem wyprowadzać pana Jana z błędu, jako że nie tylko nie ja wpadłem na ów pomysł, ale też nie rozszyfrowałem ani jednego z tropów, którym niewątpliwie usiane było całe przedstawienie, a może nawet dużo szerszy obszar czasoprzestrzeni.

- Chodziło o sztukę, prawda? - zablefowałem, wspominając nasze wcześniejsze spotkanie.

- Właśnie tak! - w jego głosie słychać było wyraźnie, jak uradowany prostuje się w swoim artystycznym barłogu, a resztki snu pierzchają między poduchy i pierzyny. - Sztuka to życie! Tak brzmiała myśl przewodnia.

Pozwoliłem mu mówić:

-Na pewno dostrzegł pan dwóch bliskich przyjaciół o semickich rysach twarzy w szarych t-shirtach pośrodku sali. Zaprosiłem ich tam, żeby dodali dreszczyku emocji: czy to już, czy to nas detonują? To właśnie myślał każdy, kto na nich spoglądał. To tylko moi znajomi z Jemenu, a jednak spowodowali, że kontakt ze sztuką przybliżył nas do pięciuset milionów ludzi codziennie zagrożonych atakiem terrorystycznym. A mężczyzna w pomarańczowej koszulce przy oknie. Dostrzegł go pan? Kupiliśmy ją w szmateksie, za 30 groszy, bo była po kimś z wszawicą. Spodnie pięć złotych, bo to oryginalna podróbka lewisów. Uświadomił wszystkim widzom, jak wiele osób nigdy nie pójdzie do opery tylko dlatego, że więżą ich konwenanse: opera to garnitur, choćby i z Vistuli. Ale nie każdy ma pięć stów na zbyciu. Zwłaszcza, jeśli hoduje kota albo psa.

- A wesele na dole? Zrozumiał pan przekaz? Tak, oczywiście: disco polo to też sztuka. Nie powinniśmy zamykać na nią uszu. Przeciwnie powinniśmy dać jej wstęp do opery, choćby i – nomen omen – kuchennymi drzwiami. Gdyby pani Woś zaśpiewała w Cafe Clakier, nie byłoby tej polaryzacji wieku widzów – na weselu poniżej czterdziestki, na recitalu powyżej siedemdziesiątki.

- A mężczyzna z długimi włosami, w czerwonej koszuli przysypiający w środkowym rzędzie? Cierpi na rzadkie schorzenie, somnammuzję – zapada w sen, gdy tylko muzyka wypełni a przestrzeń akustyczną wokół. Chorzy też chcą uczestniczyć w sztuce. Poszturchiwania łokciem widzów obok stanowiły wyraźne wskazanie, że choroby cywilizacyjne to tabu, które oddziela wielu od prawdziwej sztuki.

- A światła w domu naprzeciwko? Zauważył pan, że w kuchni toczyło się życie. Ludzie robili kawę, kłócili się, żona wyjęła nawet nóż. Izolując się w sali koncertowej sami skazujemy się na szok,kiedy powrócimy na świat, pośród tych wykluczonych, społecznie, ekonomicznie bądź kulturalnie. Koncert na korytarzu z widokiem na prawdziwy świat pozwolił widzom kontynuować przeżycie jeszcze długo po wyjściu z teatru.

- A próba na dużej sali? To również symbol wielorakości kultury. Uświadomienia, że nie tylko nasz koncert odbywa się teraz. Są ich tysiące, niektóre grane ostatni raz, inne właśnie rodzące się. Warto poczuć wspólnotę myśli z wszystkimi, którzy je właśnie przeżywają. Z organizatorami również, dlatego właśnie poprosiłem ich o swobodne przechadzanie się po korytarzu i głośne pokrzykiwanie oraz pohukiwanie, według starej stolarskiej tradycji rodem z samej Bawarii.

Wstyd mi było, że siedząc tam, pośród tylu tropów odczuwałem wyłącznie agresję i chęć zadania wymyślnych tortur organizatorom koncertu. Jak dobrze, że w Polsce nie tak łatwo kupić broń! Zapewne teraz siedziałbym w areszcie, zamiast kontemplować wielorakość przejawów sztuki.

- Sztuka to życie, a życie to sztuka, drogi Panie. Bardzo się cieszę, że pan to dostrzegł. Dobranoc. – powiedział pan Kliszko i rozłączył się.

Jak dobrze, że go znam.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Grzyb

Ponieważ blog Agnieszki Hałas z opowiadaniami przeniósł się do Nibylandii czy gdzie tam trafiają blogi po wydaniu ostatniego tchnienia, postanowiłem uratować od zapomnienia dzieło o znamiennym tytule "Grzyb", dotąd na tym właśnie blogu spoczywające. Uprzedzam, że opowiadanie jest raczej bezpruderyjne, a zatem nieprzeznaczone dla dzieci poniżej 12 roku życia. Reszta i tak już wszystko widziała.

 

Grzyb

Nazywam się Sławomir Grzyb i wcale nie lubię grzybów, a zwłaszcza pieczarek i maślaków.

Pracuję w domu pogrzebowym w Wierzbnie jako pedikiurzysta, fryzjer i wizażysta. Najlepiej w całej firmie dobieram makijaż do typu urody klienta. Czasem oczywiście nie wystarczy pomalować oczu i umyć włosów. I kiedy zdarzają się grubsze prace, dostaję je zawsze ja.

Taka pani Skolimowska na przykład. Kiedy zmarła, prasowała akurat i upadła prosto na żelazko. Zanim syn znalazł ją w końcu i wyciągnął wtyczkę z gniazdka, w czole zdążyła jej się wypalić prawdziwa czarna dziura. Pracowałem dobre sześć godzin i praktycznie cały czas pachniało spalenizną. Nie był to oczywiście wielki problem, bałem się jednak, że nie usunąłem całej spalenizny i będzie coś widać. Na szczęście udało się i nikt, oprócz syna, nie wiedział, że pani Skolimowska przez trzy pierwsze godziny nie-życia prasowała sobie czoło.

Jednak najdziwniejsza historia, jaka kiedykolwiek przydarzyła mi się w pracy, nie do końca dotyczyła zmarłych. Pan Buśko, czterdziestolatek po dwóch zawałach, przywiózł żonę swoim samochodem. Jako bliskiemu znajomemu naszego szefa, uszło mu to płazem, mimo wszelkich przepisów, paragrafów i zaleceń. Sam położył zmarłą na moim stole i wyraził kilka życzeń ekstra, których sensu nie rozumiałem, ale skrzętnie wypełniłem – za drobną opłatą ekstra. Ogoliłem pani Buśko wzgórek łonowy, zostawiając tylko wąski pasek rudych, szorstkich włosków (4,5 milimetra, pod suwmiarką). Wkłułem po chromowanym kolczyku z kulkami w każdy z grubych, wiotkich sutków (trochę krwawiły, ale nikogo przecież nie bolało). Zrobiłem nawet tatuaż na plecach (anioł z rozpostartymi skrzydłami, idealny dla dwudziestolatki, na martwej czterdziestce wyglądał nieco pretensjonalnie). Czułem oczywiście cały czas skrępowanie, ale czego się nie robi dla klienta?

Zawahałem się tak naprawdę dopiero przy ostatnim punkcie programu: czterech oszlifowanych na gładko drewnianych kulkach wielkości sporych winogron, połączonych mocną nicią, które, cytując zleceniodawcę, miałem „wsadzić pani Buśko w dupę”. Z tym był oczywiście niejaki problem, bo wprawdzie zwieracze nieboszczyków praktycznie nie funkcjonują, ale za to stężenie pośmiertne również potrafi utrudnić życie, a nie mogłem zbyt długo zwlekać, bo pan Buśko chciał, żeby małżonka była „gotowa na jutro”, cokolwiek to mialo znaczyć. Nie, żebym nie miał różnych pomysłów na wytłumaczenie dziwacznego zlecenia. Przyszło mi do głowy, że obiecał spełnić jej perwersyjne marzenia i nie zdążył, więc teraz nadrabiał. Albo przeciwnie, że postanowił zrealizować własne fantazje, o których ona nigdy nie chciała nawet słyszeć.

Do głowy mi nie przyszło, co się stanie, kiedy wreszcie (używając narzędzia skonstruowanego naprędce z rury od odkurzacza i chirurgicznych kleszczy) udało mi się umieścić połyskliwe akcesorium wewnątrz mojej podopiecznej.

– Taaaak – rozległ się jęk, a ja przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy odbyt i durne kulki potrafią modulować strumień gazów gnilnych tak, żeby zabrzmiało to w ten właśnie sposób. Niestety, pod ręką, którą zapierałem się o chude biodra pani Buśko, poczułem ciepło. A potem usłyszałem wątłe: – Dalej, skarbie, dalej.

No, tego żaden odbyt nie potrafiłby wymówić. Dlatego zwiałem. A pani Buśko zaczęła krzyczeć. Darła się, jak opętana i rozrzucała sprzęty, sądząc po hałasie. Ja siedziałem w kiblu, zamknięty na cztery spusty (konkretnie to na zepsutą zasuwkę) i próbowałem przypomnieć sobie jakąś modlitwę, ale zacinałem się na „Zdrowaś” i za Chiny Ludowe nie mogłem sobie przypomnieć, kto miał być zdrowy. Teraz to się nawet nie dziwię, bo mało który wizażysta ma okazję przeżyć zmartwychwstanie klienta.

Potem trzasnęły drzwi i usłyszałem „Zabiję cię, skurwysynu!”. Następnie były szlochy, tupoty i znowu trzaśnięcie drzwi. Kiedy wróciłem do pracowni jakieś pół godziny później, posprzątałem porozrzucane narzędzia i materiały, zamiotłem podłogę, zawiozłem wózek do chłodni i pogasiłem światła. Nie miałem pojęcia, co tam się działo. Potrzebowałem się napić.

*

Pan Buśko odwiedził mnie następnego dnia w domu.

– Chciałbym pana przeprosić. I wyjaśnić całą sytuację – zagaił, kładąc na stole w kuchni kopertę i przystawiając ją butelką whisky, która musiała kosztować dobrych parę stów. Gdyby wiedział, do czego najczęściej tego używam whisky, pewnie kupiłby tańszą.

– Może będę wiedział, co powiedzieć szefowi – odpowiedziałem, powstrzymując chęć zdzielenia go w nos czymś ciężkim, choćby i jego własną butelką.

– On już wie. Proszę posłuchać.

I zaczął nieskładnie opowiadać, jak to obiecał żonie tatuaż i piercing w zupełnej narkozie, bała się bowiem bólu, ale były przeciwskazania anestezjologiczne, więc wszystko się odwlekało na święty nigdy. Kiedy zaczęła go w końcu straszyć go teściami i kardiologiem, zaczął w rozpaczy szukać jakiegoś wyjścia. I znalazł, na e–bayu, środek z Haiti czy innej Gwatemali, którym szamani wprowadzają ludzi w stan hibernacji. Ofiary oddychają raz na minutę, serce bije jeszcze wolniej, ciała przyjmuje temperaturę otoczenia, takie tam bzdury. Miała obudzić się następnego dnia, kiedy mnie nie będzie w pracy.

Nie przewidzieli i nikt być może nie wiedział o jednym – że najwyraźniej środek przestaje działać nie tylko po upływie przewidzianego czasu, ale również pod wpływem bodźca w tym jednym miejscu, którego najczęściej nieboszczykom się nie drażni: okrężnicy, jak fachowo nazywa się to miejsce, w które wsadziłem pani Buśko drewniane kulki. Jak wyznał, miała to być mała zemsta za jej upór, bo „analu zawsze mu odmawiała”.

– Czemu mi pan nie powiedział, że ona żyje? – spytałem, kiedy wstał, najwyraźniej uspokoiwszy sumienie. – Mogłem zrobić jej krzywdę. Na szczęście kobietom nie można podwiązywać cewki moczowej, ale tyle innych rzeczy się robi! Mogłem ją nawet przypadkiem zabić!

Zawstydził się chyba, oblał intensywne buraczanym rumieńcem aż po wymięty kołnierzyk koszuli i wyszedł, obróciwszy się na pięcie.

Od tamtego czasu niewiele zmieniło się w moim życiu. Myślę, że póki nie pani Buśko nie zostanie ponownie moją klientką, nie będą mnie męczyły koszmary o zmartwychwstaniu lub kolczykowaniu sutków. Jednak na wszelki wypadek, żeby mieć jeszcze spokojniejszy sen, kiedy nie jestem stuprocentowo pewny, że ofiara nie żyje (czyli jeśli ma głowę i twarz na miejscu, a za to nie ma żadnych śladów sekcji) przeprowadzam prosty test na obecność substancji psychodeaktywujących podobnych do tych, którymi pan Buśko nafaszerował swoją żonę. Oczywiście nie używam do tego drewnianych kulek, które właściciel zabrał jeszcze feralnego wieczora, tylko nieco mniej wyrafinowanych narzędzi. Na szczęście (a z punktu widzenia rodzin to pewnie niestety), na próżno – nikt więcej się do tej pory nie obudził. Ja jednak wolę dmuchać na zimne. I na sztywne też.

 



sobota, 11 kwietnia 2015

Vizvary w majowej Nowej Fantastyce

Wygląda na to, że moje opowiadanie ukaże się w majowej Nowej Fantastyce. Pozwoliłem sobie ukraść zdjęcie z FB "Nowej Fantastyki", żeby trochę ubarwić ten post, siłą rzeczy lakoniczny. Oto okładka majowego numeru:


wtorek, 7 kwietnia 2015

Cała sztuka to wielkie gówno

Znany łódzki performer, Jan Kliszka, postanowił przekazać światu ważny komunikat. Zdecydowałem się pomóc mu, publikując samo dzieło oraz wywiad, jaki z nim przeprowadziłem. Niestety nie udało mi się go autoryzować, ponieważ linia tramwajowa numer 10, w której pana Jana zawsze spotykałem została zawieszona z okazji budowy łódzkiej trasy W-Z. Autobusami nasz artysta boi się jeździć, dlatego aż do listopada przebywa z konieczności w dobrowolnym areszcie domowym, ale to temat na zupełnie inną opowieść.

Oto wywiad, ilustrowany fragmentami dzieła pana Jana:

Panie Janie, jak to się wszystko zaczęło?

Otóż byliśmy z kolegą, jego imię, Marcin, nic nikomu nie powie, na wernisażu. Wie pan, taka impreza, na której pije się wino i je koreczki, a na ścianach wiszą obrazy. Oglądaliśmy z Marcinem te obrazy, chyba tylko my. Reszta jadła koreczki i piła wino. I nagle on mówi, tak bardzo głośno "Wiesz, Janek, cała ta sztuka to jedno wielkie gówno". Wszyscy tak jakoś na nas spojrzeli, przełknęli koreczki, które akurat mieli w ustach, a potem zaczęli podchodzić do obrazów i się przyglądać. A piętnaście minut później już nikogo w galerii nie było. Marcin też się nie odezwał, tylko z taką kamienną miną wyszedł. Zostałem sam w tej galerii, nie licząc artysty, który siedział na fotelu i patrzył na najgorsze ze swoich dzieł, wielki obraz przedstawiający nagą dziewczynkę w paszczy lwa, czy coś takiego. Zjadłem resztę koreczków i też poszedłem.


Czyli tak naprawdę to był pomysł pana kolegi?

Nie do końca. Następnego dnia Marcina przejechał autobus. Niby przypadkiem, ale ja wiem swoje. Artyści są mściwi i potrafią długo pamiętać zniewagę. Nie mogłem, rzecz jasna, nic udowodnić, ale postanowiłem przynajmniej uczcić pamięć mojego dobrego kolegi. Jego ostatnie słowa wydawały się wspaniałym epitafium, ale nie umiałem wybrać odpowiednio pompatycznej formy. Myślałem o wydeptaniu napisu w trawie na skwerze przed ratuszem, opracowałem nawet specjalną technikę chodzenia, ale niestety w Łodzi nie ma ratusza i cały misterny plan spalił na tak zwanej panewce.

Czy to właśnie w czasie wydeptywanie próbnych napisów wpadł Pan na ostateczny pomysł?

W rzeczy samej! Okazało się, że trawniki łódzkie pełne są psich kup. Gówna, mówiąc dosadniej. A gdyby tak wziąć całą sztukę i pokazać ją jako psią kupę? Ułożyć ze wszystkich obrazów świata wielką psią kupę? A potem pomyślałem o reszcie sztuki, bo przecież nie tylko malarstwo to sztuka. Jest też fotografia i rysunek. I śpiew. I film. Jest nawet sztuka mięsa! I tak to się zaczęło.

Zaczął gromadzić pan dzieła sztuki?

Tylko mentalnie. Rozmyślać, układać w głowie kolaże. Puzzle. Układanki. Aż pewnego dnia, siódmego grudnia dokładniej, spotkałem innego Marcina, jego imię też nic nikomu nie powie. Usłyszał w tramwaju, jak szepczę do siebie i wtrącił się, mówiąc, że uważa to samo, że sztuka zawsze powstaje z przetrawienia innej sztuki. Artyści konsumują to, co inni wyprodukują, a potem wydalają produkty swojego artystycznego metabolizmu. Mielą cudze dzieła, tną, gryzą i kawałkują. Tak, proszę pana, sztuka to wielkie gówno. Zaczęliśmy rozmawiać. Podpowiedział mi, abym użył KOMPUTERA. A nawet INTERNETU. Pokazał mi wirtualne muzea i galerie. Zaproponował, że pomoże mi użyć najnowszej technologii. Sztuki XXI wieku. "Niech pan tylko pokażę mi właściwą kupę."


Ile czasu pan jej szukał?

Sam pan wie, był styczeń. Wszędzie śnieg, jeśli nawet właścicielowi psa nie straszna Straż Miejska i jej mandaty, kupa jego pupilka zapadała się w biały puch. Musiałem poczekać do wiosny. Na szczęście globalne ocieplenie przyszło mi z pomocą. Już w lutym trawniki były zielone i wolne od śnieżnej kołderki. Spędziłem dwa tygodnie fotografując najróżniejsze kupy, szukając najlepszego ujęcia. Pragnąc jak najpiękniej uczcić pamięć Marcina, mojego dobrego kolegi.

Sztuka wymaga poświęceń, prawda?

Owszem. Nic więcej nie powiem, to naprawdę delikatny temat.


Może czas zatem pokazać światu Pańskie dzieło. Jak Pan myśli?

Będę zaszczycony.

Dziękuję za wywiad.

Ja również.

Oto dzieło pana Jana:


Aby w pełni docenić walory artystyczne dzieła pana Kliszki, należy pobrać obrazek do siebie na dysk i otworzyć go w pełnym rozmiarze albo po prostu kliknąć na obrazek i kiedy przeglądarka już go otworzy, powiększyć i delektować się. Smacznego!

środa, 25 marca 2015

Króliczki szaleją w Łodzi


W internetach pojawiło się doniesienie o zmutowanych króliczkach, które w Łodzi atakują niewinnych ludzi. Niektórzy zauważyli podobieństwo tej sytuacji do wydarzeń opisanych kilka lat temu w sensacyjnym opowiadaniu Króliczki kontratakują, czyli międzygalaktyczny zakład krawiecki Piotra R.  Ponieważ nie wszyscy mieli okazję je przeczytać, postanowiłem przypomnieć je i udostępnić szerszej publiczności.

Oto ono, w postaci pliku PDF: Pobierz opowiadanie!

Tutaj zaś reprezentatywny fragment :

Przystanąłem i rozejrzałem się. Żadnej kobiety w srebrnym futrze, w ogóle żadnej kobiety. Sami chłopi w gumiakach, wszyscy zajęci pakowaniem towaru z powrotem na furgonetki i do miniaturowych magazynów w zamykanych na kłódki, prymitywnych budkach. Zawsze tak sobie wyobrażałem targ w Mongolii i przez chwilę poczułem się egzotycznie. Brak jakiegokolwiek wielbłąda nie pozwolił jednak ulec złudzeniu. Znajdowałem się w centralnej Polsce, w pięknym mieście Łodzi.

– Pst! – Powtórzył psyczący ktoś.

Dźwięk dochodził wyraźnie tuż znad ziemi, z mojej prawej strony. Skierowałem tam spojrzenie i wtedy właśnie je ujrzałem.

Króliczki.

Były małe, rude i bardzo puszyste, z długimi, miękkimi uszami. „Króliczki” było słowem, które na ich widok samo się nasuwało, mimo ewidentnie psiej twarzy, przypominającej naraz bulteriera i mopsa, niezależnie od tego, jak bardzo niemożliwa taka kombinacja może się wydawać. Kłębiły się w wiklinowym koszyku wyłożonym kraciastym pledem. Musiało być ich kilkanaście.

Podszedłem bliżej. Sprzedawca drzemał, a rozchodzący się wokół intensywny aromat bimbru sugerował, że to nie po dniu spędzonym na ciężkiej pracy jest taki senny.

– Pst! Pst! Niech pan przykucnie!

Głos zdawał się dochodzić spod moich stóp. Jeśli psykała kobieta, która wcześniej do mnie dzwoniła, musiała się ukryć, za koszem lub, co gorsza, w nim. Sam się roześmiałem na tę myśl i kucnąłem, sięgając ręką pomiędzy króliczki, żeby rozgarnąć wijącą się masę i odszukać zagrzebanego w nich człowieka, najpewniej karlicę.

– Proszę się nie śmiać, tylko mnie kupić! Zaraz zamarznę! – ponaglił mnie głos, tym razem wyraźnie identyczny z tym, który pół godziny wcześniej brzmiał w mojej słuchawce.

– Nie może pani po prostu wyjść?! – zapytałem, rozzłoszczony nagle. Żarty nieodmiennie przestają mnie bawić, kiedy ktoś zmieniają się w ofertę kupna czegoś, czego zupełnie nie potrzebuję. Nawet jeśli to coś jest puchate. I zwłaszcza, jeśli ma sześć łap.

Sześć łap!

Z odrazą cofnąłem dłoń z takim impetem, że aż straciłem równowagę i plasnąłem w gęste, śniegowe błoto zalegające rynek. Ten odgłos przebudził sprzedawcę, który otworzył nagle oczy, zadziwiająco trzeźwe i pełne łez. Obserwował mnie, jak gramolę się z powrotem do pozycji stojącej, otrzepując dżinsy z grud brudnego śniegu.

– Jeśli nikt ich nie kupi, będę musiał je utopić – wychrypiał. – Są jeszcze ślepe, nic nie poczują.

Nienawidzę szantażu emocjonalnego, muszę jednak przyznać, że to jedyny sposób, aby skłonić mnie do zrobienia czegoś, na co nie mam najmniejszej ochoty. Wyobraziłem sobie zimną wodę z przerębla wtłaczaną w maleńkie płuca i gardło mi się ścisnęło.

– Ile? – spytałem zdławionym głosem i sięgnąłem do portfela.

– Tysiąc.

Na szczęście nie przełykałem akurat śliny, bo z pewnością bym się zadławił. Tysiąc złotych za króliczka?

– Niech będzie dziewięćset, skoro taki pan skąpy. – Handlarz musiał dostrzec oburzone zdziwienie na mojej twarzy. Z takim talentem do negocjacji nie miał szans na duży zarobek.

– Sto złotych maksymalnie – odparłem, próbując odpędzić wizję różowych jęzorków zwisających bezwładnie z małych pyszczków.

– Żaden z pana przyjaciel zwierząt. Reszta pójdzie do piachu – szczuł mnie sprzedawca.

Wtedy przypomniałem sobie sześć łap.

– Niech się pan cieszy, że nikt nie nasłał na pana sanepidu – warknąłem, próbując przybrać możliwie niemiły ton. – Te mutanty muszą być promieniotwórcze.

Stary wyprostował się nagle, naciągnął głębiej czapkę na oczy i rozejrzał się podejrzliwie.

– Dobra, niech będzie dycha i są pańskie – syknął. – Tylko szybko.

– Wszystkie? Mogę wziąć tego największego. Nie jestem producentem futer, tylko koszul.

– Bierz pan, resztę się spali.

Spali! Serce ścisnęło mi się na myśl o piszczących w płomieniach maleństwach.

– Niech będzie, biorę wszystkie – westchnąłem, zrezygnowany.

Wyjąłem z portfela dziesięć złotych i podałem rolnikowi.

Kupiłem kosz króliczków.

Pobierz opowiadanie!

niedziela, 15 marca 2015

Gęsi na Łotwie

W numerze 53. "Drabble na Niedzielę" pojawiło się sto słów mojego autorstwa układających się w drabble (czyli historyjkę ułożoną ze stu słów właśnie) pt. "Gęsi".

Przy okazji dowiedziałem się też, że figuruję w "Poczcie drabblistów polskich". Fajnie.

Gdyby ktoś chciałby przeczytać jakieś inne stusłówka, proponuję odwiedzić szortal i poczytać o pięknym kraju Słowacji , o znanym łódzkim performerze, Janie Kliszce oraz o pewnym evencie, który odbył się jakiś czas temu w Świebodzinie . Smacznego!

czwartek, 29 stycznia 2015

Nowy Herostrates

Przeczytałem świetny esej o walce z epidemią polio w Izraelu. Chociaż mam się za osobę wykształconą raczej wszechstronnie, zaskoczyło mnie, jak mało wiem o tak oczywistym, zdawałoby się, temacie, jak szczepienia. Nie wiedziałem, że dopiero zabezpieczenie dwoma szczepionkami przeciw polio (doustną i domięśniową) chroni nie tylko szczepionych, ale i całą populację. Nie pamiętałem też, że polio wyrosło na gwiazdę chorób zakaźnych dopiero kiedy wzrost poziomu higieny uniemożliwił codzienny kontakt z wirusami od noworodka, co zapewniało odporność na całe życie.

Keren Landsman,autorka eseju, opisuje też całkiem dokładnie problemy, które musieli zwalczyć epidemiolodzy, usiłując zaszczepić w trybie pilnym całą dziecięcą populację Izraela. Problemem tym byli, niestety antyszczepionkowcy. Nie mam zamiaru dołączać w tym miejscu do chóru lamentującego nad epidemiami powracającymi z winy wyznawców Andrew Wakefielda. Zastanawia mnie szerszy problem: skąd bierze się siła tego i innych podobnych ruchów? Co mówi o naszej cywilizacji sam fakt ich istnienia?

W eseju, o którym pisałem, Landsman pisze o matce, która ogłosiła, że jej córka została sparaliżowana pół godziny po otrzymaniu szczepionki doustnej. W ciągu minut historia ta rozprzestrzeniła się po sieci. Dwie godziny później ktoś opisał prawdziwą historię: dziecko zasnęło tuż po szczepieniu, zsiusiało się podczas snu i miało zdrętwiałe nogi, kiedy się przebudziło. Wytłumaczenie było przyziemne i nie pasowało do schematu antyszczepionkowców. Pro-szczepionkowcy musieli rozgłaszać na własną rękę historię gdzie tylko mogli.

Jak to możliwe, że relacja jednej spośród milionów(!) matek zaszczepionych dzieci mogła tak szybko zyskać popularność i zmusić sporą rzeszę ludzi do usiłowania przedstawienia prawdziwej historii? Banalna brzmi odpowiedź brzmi oczywiście: bo istnieje współczesny internet: Twitter, Facebook i sto innych mediów, dzięki którym informacje potrafią roznieść się po całej planecie w ciągu, niemal dosłownie, mgnienia oka.

Czemu jednak akurat wieści o domniemanych powikłaniach poszczepiennych zdobywają tak wielki posłuch? Czemu tak trudno przebić się solidnej, rzetelnej wiedzy, podpartej naukowymi badaniami podczas gdy anegdotyczne, nieracjonalne dowody zapadają tak łatwo w powszechną świadomość? Można by wręcz sformułować regułę, analogiczną do prawa Kopernika-Greshama. o tym, że wiedza tania i łatwa wypiera droga i trudną do zdobycia.

Wydaje się, że kluczem do tej asymetrii jest stara dobra natura ludzka, ukształtowana w czasach kiedy ewolucja biologiczna pracowała jeszcze nad kształtem człowieczego umysłu. Przygotowała go do zarządzania hominidem funkcjonującym w stadach dużych na tyle, że iskanie przestało być wydajnym sposobem zapewniania o lojalności. Hominidem o tak dużym potencjale, że umiejętność szybkiego gromadzenia i przekazywania innym wiedzy o otaczającym go środowisku wywindowała go na szczyt tak zwanej drabiny stworzenia. Plotka, przesądy i pierwotne religie zdobyły pozycję, której nic na długo nie było w stanie zagrozić.

(Na temat roli plotki jako godnego następcy iskania bardzo ciekawie opowiada Frans De Waal w książce “Bonobo i ateista”)

Rzeczywiście, rozmowy, jakie prowadzimy spędzając czas z bliskimi i znajomymi, dotyczą na ogół tematów, w których rozmówcy doskonale się zgadzają. Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że tematy rodzinnych spotkań powtarzają się wciąż i wciąż: te same historie, te same choroby, anegdoty i żarty. Podobnie, jeśli zastanowimy się nad wiedzą, jaką przekazują nam rodzice, dziadkowie, koledzy z pracy, wielka jej część okaże się zbiorem przesądów, prostych reguł, których źródeł nie jesteśmy w stanie dociec. Jeśli przestraszysz się, robiąc zeza, oczy pozostaną już skrzyżowane. Mleko skwaśnieje po burzy. Pliki na pulpicie przesuwa się myszką z jednego folderu do drugiego. Najbezpieczniej jest na oświetlonych alejkach. Dieta białkowa jest najlepsza. Dieta białkowa szkodzi zdrowiu. Gluten szkodzi. Szczepionki powodują autyzm.

W ten sposób powróciliśmy do punktu wyjścia, trudno mieć jednak poczucie wytłumaczenia samego zjawiska. Czemu akurat teraz, nie zaś sto lat temu, tak wielu ludzi sprzeciwia się praktykom, których skuteczność potwierdziły nie tylko trudne do odczytania statystyki, ale żywe (dosłownie) dowody: kto z nas słyszał w ciągu ostatnich dwudziestu lat o dziecku, które umarło na świnkę albo odrę? Nikt i to powinno wystarczyć za dowód. A jednak nie wystarcza.

Przyznaję, że atrakcyjnym wytłumaczeniem tego powrotu do irracjonalizmu wydaje się właśnie tani, bezpośredni dostęp do informacji, której nie należy mylić z wiedzą, zwłaszcza zgromadzoną w postaci nauki. Internet ze swoimi zasobami w postaci forów, grup dyskusyjnych, przeróżnych stron z poradnikami czy recenzjami i wszelkich innych zbiorów informacji, które tworzą anonimowi dostawcy przypomina coraz bardziej pierwotną dżunglę czy sawannę. Wyszukiwarka dostarczająca bez wahania informacji na każdy temat, pozostawiając klienta z podstawowym dylematem: komu zaufać? Kto mówi prawdę, a kto kłamie? Kto pisze, bo wie, a komu jedynie wydaje się, że dzieli się wiedzą? Kto jest moim sprzymierzeńcem, kto zaś wrogiem? Potencjalnych wrogów jest bowiem mnóstwo: hakerzy, naciągacze, nieuczciwe firmy, korporacje, prawnicy, służby specjalne, przemądrzałe nastolatki.

Człowiek nowoczesny, zupełnie niczym człowiek pierwotny, potrzebuje prostych reguł, które pozwolą odróżnić mu dobro od zła. Tym bardziej, że zupełnie jak w pierwotnej dżungli, zlekceważenie zagrożenia może przynieść o wiele gorsze skutki, niż niedostrzeżenie szansy. Lepiej nie ryzykować skorzystania z pozornie atrakcyjnej oferty i zostać głodnym, niż wpaść w pułapkę i zostać zjedzonym. Złowieszcze informacje, zupełnie niczym cienie w wieczornym lesie budzą w nas lęk. W gąszczu, czy to roślinny, czy informacyjnym, potrzebujemy prostych reguł, które pozwolą nam przeżyć, choćby i w niezupełnym komforcie, i poczuciu niepełnego bezpieczeństwa, ale jednak żyć. Po co ryzykować autyzmem, przed którym tak wielu ostrzega? A przecież nikt nie widział chorego na polio czy ospę. Lepiej nie ryzykować szczepieniem. Po co jeść biały chleb, skoro tak często słyszy się, że gluten szkodzi? Lepiej nie ryzykować chorobą jelit. Lepiej być ostrożnym, na wszelki wypadek.

Wybór pomiędzy złym, a dobrym jest tym trudniejszy, że brakuje autorytetów, którym można bezwarunkowo zaufać, zarówno w kwestii wyborów dotyczących używania tej czy innej technologii, ale też właściwej diety czy postępowania medycznego. Dawniej naukowcy zawdzięczali swój rząd dusz sukcesom, jakie im zawdzięczano. Antybiotyki nie były w połowie XX wieku czymś danym i oczywistym, jak obecnie. Były osiągnięciem nauki. Chłodzone mięso, Kuchenki mikrofalowe, komputery stawiały życie na głowie. I pozwalały mówić “Ja, naukowiec” tym, którzy naukowcami byli. Teraz, cud techniki, jakim jest telefon komórkowy najczęściej pada ofiarą określenia “mój rupieć” albo “ten syf”. Zacina się, zawiesza, ma słabą baterię. Jego twórca jest zwykłym sługą klientów, nie zaś cudotwórcą, który obdarza ich łaską swojego geniuszu. Tym to dziwniejsze, im większa przepaść dzieli wykształconych inżynierów i naukowców, od zwykłych użytkowników telefonii komórkowej. Być może wyjaśnieniem tego paradoksu jest pozór dostępności wiedzy, jaki stwarza internet właśnie. Naukowiec, inżynier, artysta wydaje się taki, jak każdy, tylko bardziej. Każdy może przecież zbudować drona, napisać program komputerowy, nagrać piosenkę, opracować wpis do encyklopedii. Youtube pokaże, jak naprawić samochód, otworzyć zamek w drzwiach, zbudować bombę. Każdy może wszystko, przynajmniej potencjalnie. Nie trzeba mieć talentu, umiejętności. Wystarczy usiłować. I uzyskać potwierdzenie od znajomych, że te usiłowania lubią.

Rzecz jasna, część winy za upadek znaczenia nauki w życiu codziennym ponosi samo jej powodzenie w podniesieniu dobrostanu człowieka. Niegdyś spektakularne sukcesy w przedłużeniu życia, obniżeniu śmiertelności niemowląt, zwiększeniu wygody i przyjemności życia nie mają już szans na powtórkę. To już się stało. Naukowcy nie potrafią przedłużyć życia o kolejne sto lat, pokonać chorób, które trapią postarzałą gwałtownie ludzkość, rozwiązać skomplikowanych problemów, które trapią przeludnione kraje, poradzić sobie z następstwami olbrzymich ruchów migracyjnych czy skutkami powstania środków natychmiastowej wymiany myśli i koncepcji w rodzaju internetu czy sieci telefonii komórkowych. Jedyne, czym w świadomości przeciętnego zjadacza chleba się zajmują, to utrzymywaniem status quo i wydawaniem pieniędzy na wielkie zderzacze hadronów. A także służenie korporacjom, które niepostrzeżenie stały się podstawowym narzędziem bogacenia sie bogatych kosztem już biednych. Jednym słowem, naukowcy, lekarze, inżynierowie mogą się pieprzyć. Są skompromitowani i nikt dłużej nie ma ochoty ich słuchać. Powinno im wystarczyć to, że mogą dalej żyć.

Wrażenie, że możemy dać sobie radę bez darmozjadów w laboratoryjnych fartuchach bierze się też z efektu stanu zastałego: większość z tych, którzy kontestują teraz te czy inne stwierdzenia nauki, narodziła się już w czasach, kiedy jej osiągnięcia weszły do kanonu zdobyczy cywilizacyjnych, i stały się niemal nieodróżnialne od bogactw naturalnych. Chorób zakaźnych nie ma. Dzieci nie umierają w niemowlęctwie. Samochody jeżdżą, a samoloty latają. Tamy nie przeciekają. To jest cywilizacja, tak po prostu jest. Tym łatwiej jest zatem rozprzestrzeniać się kuriozalnym ideom, które w innym świecie po prostu przepadłyby w konfrontacji z rzeczywistością. Matki rozpaczające nad grobem kolejnego dziecka z radością przyjęłyby cudowny środek, który uchroniłby kolejne z jej potomstwa od śmierci, nawet za cenę tego, że być może któreś z nich będzie miało powikłania. Rolnicy umierający z rodzinami głodu po tym, jak zaraza spustoszyła pola w całym kraju umarliby jeszcze szybciej ze zdumienia, gdyby któryś ze zwolenników “zielonego rolnictwa” poinformował ich o istnieniu pestycydów, ale zabronił użycia, gdyż szczury karmione nimi w kilogramach umierają na raka.

Wszystko to jednak nie tłumaczy siły ruchów takich, jak anty GMO czy antyszczepionkowego. Nawet internet, jednoczący setki i tysiące mózgów na wszystkich kontynentach w błyskawicznie synchronizującą stan sieć nie jest w stanie wyjaśnić ich siły. Jest przecież tak wiele kuriozalnych idei, które szybko więdną, mimo iż padają na równie podatne gleby umysłów, jak te, które wyrastają potem w wielkie, krzewiące się niemal-religie. Myślę, że kluczem do powodzenia tego, czy innego zjawiska opierającego się na aktywności członków nowoczesnego, jednoczącego się przy pomocy internetu plemienia są, jak w przypadku tradycyjnych społeczności – charyzmatyczni przywódcy. Przewodzą wiecom, wyłuskują co wartościowsze pod względem potencjału propagacji idee i wiadomości, dbają o publiczny wizerunek plemienia, izolują jego członków od zawiłości rzeczywistych problemów, rozwiewają ewentualne wątpliwości. Przewodzą.

Co ciekawe i smutne zarazem, sam charakter idei, które mają największe szanse wzrastać okrzepłe ideologie jest siłą rzeczy destrukcyjny. Jako się wcześniej rzekło, najbardziej nośne, poruszające umysł i emocje nowoczesnego człowieka pierwotnego są zagrożenia, jako że zlekceważenie ich może potencjalnie przynieść katastrofalne skutki. Dobrostan, zdrowie, beztroska, jako stan pozornie pierwotny nie wydają się wymagać aż tak wielkiej uwagi. Podobnie, idee, których przyczynić by się mogło do wzrostu tychże nie wydają się aż tak kuszące, ich powodzenie bowiem nie jest tak atrakcyjne (będzie nam tylko przyjemnie, lepiej, spokojniej w razie powodzenia, ale przecież i tak jest już dobrze), zaś porażka będzie nas kosztowała zmarnowany wysiłek. Niczym w pierwotnej dżungli – ucieczka przed cieniem, może okazać się ucieczką przed rzeczywistym drapieżnikiem, zaś zjedzenie nieznanego owocu kosztować nas może zatrucie, lepiej więc przejść się dalej i zjeść stare, dobre jabłka.

Dochodzimy tym samym do źródeł optymistycznego, w gruncie rzeczy tytułu niniejszego eseju. Musimy mieć nadzieję, że niczym efeski szewc, przywódcy wstecznych, luddystycznych, antyracjonalistycznych internetowych plemion przejdą do historii jako szaleńcy, których żądza sławy czy sukcesu popchnęła do zbrodni: jak skazania na ślepotę milionów azjatyckich dzieci, którym odmówiono prawa do jedzenia modyfikowanego złotego ryżu czy wywołania nowych epidemii starych, dawno już pokonanych chorób zakaźnych. Oby nie stali się postaciami mitycznymi, do których modlić się będą nasi ponowocześni, pointernetowi potomkowie.

środa, 28 stycznia 2015

Parówka - opowiadanko

Wezwany do opublikowania "czegoś normalnego", wyszukałem takie oto, wyjątkowo krótkie dzieło ludzkiego mózgu. Nosi tytuł "Parówka", choć opowiada raczej o paznokciu.

 

Parówka

Znalazłem w parówce paznokieć. Nieduży, lecz chyba z kciuka. Nie powinno mnie to dziwić, bo przecież kupuję zawsze te najtańsze, z mięsa oddzielanego mechanicznie i tłuszczu wieprzowego. Przy oddzielaniu mięsa może się przecież przydarzyć, że do młynka wpadnie obluzowany paznokieć, a czasem zapewne nawet jakiś nieostrożny palec.

A jednak zastanowiłem się, zawiesiwszy w pół drogi musztardę na czubku chromowanego noża.

Kto bowiem maluje paznokcie na fioletowo z drobnymi, cytrynowo-zielonymi ornamentami w kształcie dzwoneczków? Tylko jakaś nierozsądna nastolatka, taka co ma dużo czasu i mało w głowie. Siedzi po pracy i zamiast poczytać Prousta, oddaje się dekoracji ciała. Zapewne ma też tatuaże. I kolczyki. W uszach, w wardze, być może w sutku, a nawet - kto wie - w łechtaczce! Ta współczesna młodzież, szkoda nawet gadać. W salonach piercingu można nabawić się niejednej zakaźnej choroby. A potem chwilka nieuwagi i już - infekcja wędruje na stoły konsumentów całej Europy. W tym również Jeleniej Góry.

I co zrobię, jeśli w tej parówce była kiła? Albo rzeżączka? Kogo potem mam ścigać po sądach, jeśli otwarte rany nie będą się chciały goić lub, co gorsza, zarażę którąś z moich partnerek? A chrząstki w nosie i uszach, bezpowrotnie utracone przy drugim rzucie choroby? Nieodwracalnie spróchniałe komórki mózgu? Nikt mi już zdrowia nie wróci!

Dlatego zdecydowałem się nie jeść dalej. Mnie nie stać na ryzyko. Znalazłem już adres i telefon zakładu utylizacji odpadków medycznych. Przyjadą jutro przed czternastą. Zabiorą pozostałe cztery i pół parówki i zajmą się nimi jak trzeba. By nie roznosić zarazy.

Paznokieć sobie zostawię, zapasteryzuję tylko w słoiku twist-off.

Poznam na pewno wkrótce kobietę bez tatuaży i kolczyków, a jednak skłonną udekorować się czasem odrobinkę. Będzie wtedy jak znalazł na wzór. Bo trzeba przyznać, że ten ciepły fiolet i chłodna, jasna zieleń wspaniale się razem komponują. Zwłaszcza na paznokciu.

 

wtorek, 27 stycznia 2015

Wnętrze autora

Na życzenie miłośników jelit i innych ważnych części ciała artysty, przedstawiam wnętrze autora femtopowieści pt."Powiedział, powiedziała".



using System;
using System.Collections.Generic;
using System.Linq;
using System.Text;

namespace Dialog

{
    class Program
    {
        static void Main(string[] args)
        {
            var title = "Powiedziała, powiedział";
            var by = "Program.cs";
            var dramatis_personae = new[] { "Jan", "Anna", "Marian" };
            var dramatis_personae_sex = new[] { "M","F","M" };
            var cur_person = 0;
            var questions = new[] { "Czy mięso już doszło", "Czy jestem dobrze uczesan[y/a/e]", "Czy twoja matka jest Żydówką", "Czy jesteś głodn[y/a/e]" };
            var cur_question = 0;
            var answers = new[] { "Nie jestem pew[ien/na/ne]","Nie wiem","Tak","Nie","Być może" };
            var cur_answer = 0;
            var sentences = new[] { "Jestem głodn[y/a/e]", "Wątpię", "Czuję się świetnie", "Chyba będzie padać" };
            var cur_sentence = 0;
            var random_events = new[] { "Ktoś zakaszlał","Wszyscy zamilkli","Jakiś pies zaszczekał","Chmury rozpierzchły się","Nikt nic nie powiedział","Wszyscy się uśmiechnęli" };
            var cur_event = 0;
            var events = new[] { "Słońce wschodziło", "Słońce stało wysoko na niebie", "Było coraz ciemniej", "Słońce zaszło" };
            var next_event = 0;
            var joints = new[] {" i",", jednak",", mimo że"};
            var cur_joint = 0;
            var adverbs = new[] { "z miłością", "wściekle", "cicho", "niczym oszalały pies", "z uśmiechem", "otwarcie", "z pewnym zaskoczeniem", "z pasją", "z drwiną" };
            var next_adverb = 0;
            var last_sentence = dramatis_personae.Select((x,i)=>i).ToDictionary(i=>i,i=>-1);
            var pre_last_sentence = dramatis_personae.Select((x, i) => i).ToDictionary(i => i, i => -1);
            var last_question = dramatis_personae.Select((x, i) => i).ToDictionary(i => i, i => -1);
            var pre_last_question = dramatis_personae.Select((x, i) => i).ToDictionary(i => i, i => -1);
            var r = new Random();
            Console.WriteLine(title);
            Console.WriteLine(by);
            var was_question = false;
            Console.WriteLine();
            while (next_event < events.Length-1)
            {
                Console.WriteLine(events[next_event]+".");
                var len = 10;
                do
                {
                    if (r.Next(10) <1 data-blogger-escaped-br="">                     {
                        Console.Write(Next(random_events, ref cur_event, r));
                    }
                    else if (was_question)
                    {
                        was_question = false;
                        if (r.Next(2) == 0)
                        {
                            var answer = Next(answers, ref cur_answer, r);
                            var person = Next(dramatis_personae, ref cur_person, r);
                            var sex = dramatis_personae_sex[cur_person];
                            var joint = "odparł[/a/o] {0}";
                            Console.Write("- {0} - {1}", Apply(answer,sex), Apply(joint, sex, person));
                            if (r.Next(3) == 0)
                                Console.Write(" " + Next(adverbs, ref next_adverb, r));
                        }
                        else
                        {
                            continue;
                        }
                    }
                    else if (r.Next(3) == 0)
                    {
                        was_question =true;
                        //question
                        var question = Next(questions, ref cur_question, r);
                        var person = Next(dramatis_personae, ref cur_person, r);
                        var sex = dramatis_personae_sex[cur_person];
                        var joint = last_question[cur_person] == cur_question ?
                                    pre_last_question[cur_person] == cur_question ?
                                    "powtórzył[/a/o] {0} znów" : Next(r, "powtórzył[/a/o] {0}", "zapytał[/a/o] {0} znów") : "zapytał[/a/o] {0}";
                        pre_last_question[cur_person] = last_question[cur_person];
                        last_question[cur_person] = cur_question;
                        Console.Write("- {0}? - {1}", Apply(question, sex), Apply(joint, sex, person));
                        if (r.Next(4) == 0)
                            Console.Write(" " + Next(adverbs, ref next_adverb, r));
                    }
                    else
                    {
                        var sentence = Next(sentences, ref cur_sentence, r);
                        var person = Next(dramatis_personae, ref cur_person, r);
                        var sex = dramatis_personae_sex[cur_person];
                        var joint = last_sentence[cur_person] == cur_sentence ?
                                    pre_last_sentence[cur_person] == cur_sentence ?
                                   "powtórzył[/a/o] {0} znów" : Next(r, "powtórzył[/a/o] {0}", "powiedział[/a/o] {0} znów") : "powiedział[/a/o] {0}";
                        pre_last_sentence[cur_person] = last_sentence[cur_person];
                        last_sentence[cur_person] = cur_sentence;
                        Console.Write("- {0} - {1}", Apply(sentence,sex), Apply(joint, sex, person));
                        if (r.Next(4) == 0)
                            Console.Write(" " + Next(adverbs, ref next_adverb, r));
                    }
                    if (r.Next(5) == 0)
                    {
                        var n2 = Next(random_events, ref cur_event, r);
                        var j = Next(joints, ref cur_joint, r);
                        var s = String.Format("{0} {1}{2}", j, n2.Substring(0, 1).ToLower(), n2.Substring(1));
                        Console.Write(s);
                    }
                    Console.WriteLine(".");
                } while (len-->0 && r.Next(9) != 0);
                next_event++;
            }
            Console.WriteLine(events[next_event] + ".");
            Console.ReadLine();
        }

        private static string Apply(string joint, string sex, params string[] args)

        {
            //"powtórzył[/a/o] {0}";
            var ptn = String.Format(joint, args);
            var sexvar0 = ptn.IndexOf('[');
            var sexvar1 = ptn.IndexOf(']');
            if (sexvar0 == -1) return ptn;
            var sv = ptn.Substring(sexvar0 + 1, sexvar1 - sexvar0-1).Split('/');
            var sexact = sex=="M"?sv[0]:sex=="F"?sv[1]:sv[2];
            return ptn.Substring(0, sexvar0) + sexact+ptn.Substring(1+sexvar1);

        }


        private static string Next(Random r, params string []choice)

        {
            var cur = 0;
            return Next(choice, ref cur, r);
        }

        private static string Next(string[] choice, ref int cur, Random r)

        {
            cur = (cur + 1 + r.Next(choice.Length - 1)) % choice.Length;
            return choice[cur];
        }
    }
}

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Powiedział, powiedziała

Ponieważ polskie komputery nie gęsi i też umieją pisać prozę, postanowiłem udzielić głosu mojej maszynie i pozwolić jej wyrazić się w sposób zrozumiały dla ogółu społeczeństwa. Nie ukrywam, że inspiracją było dzieło Nicka Montforta pt. "Zegar światowy".

Eksperymentalna femtopowieść mojego komputera pt. "Powiedział, powiedziała" traktuje o banalności doświadczanej przez ludzi, którzy nie potrafią wziąć się do porządnej roboty, a życie wydaje im się miałkie i pozbawione sensu.

Wszelakim malkontentom od razu wyjaśnię, że powtórzenia są zamierzone i symbolizują banalność i powtarzalność rozmów, zaś brak logicznego związku pomiędzy kwestiami wyraża problem niezrozumienia pomiędzy ludźmi i nieskuteczności rozmowy jako środka na nawiązanie komunikacji.

Oto dzieło:

Powiedział, powiedziała

Słońce wschodziło.

- Wątpię - powiedziała Anna.

- Jestem głodny - powiedział Jan.

Chmury rozpierzchły się.

- Czuję się świetnie - powiedział Marian z pewnym zaskoczeniem.

Nikt nic nie powiedział, mimo że ktoś zakaszlał.

- Wątpię - powiedziała Anna znów.

Wszyscy zamilkli i wszyscy się uśmiechnęli.

- Jestem głodny - powiedział Jan znów.

- Chyba będzie padać - powiedziała Anna otwarcie.

- Czy jestem dobrze uczesany? - zapytał Marian z miłością.

- Nie - odparła Anna otwarcie.

Słońce stało wysoko na niebie.

- Czy jesteś głodny? - zapytał Jan.

- Czy jestem dobrze uczesana? - zapytała Anna.

Wszyscy zamilkli.

Ktoś zakaszlał.

- Czy jesteś głodny? - zapytał Jan znów.

- Czy twoja matka jest Żydówką? - zapytała Anna.

Wszyscy się uśmiechnęli, jednak wszyscy zamilkli.

Było coraz ciemniej.

- Czy jestem dobrze uczesany? - zapytał Marian znów.

- Czy mięso już doszło? - zapytała Anna z miłością.

- Jestem głodny - powtórzył Jan znów.

- Czuję się świetnie - powiedział Marian znów niczym oszalały pies.

Ktoś zakaszlał, mimo że nikt nic nie powiedział.

- Wątpię - powiedział Jan cicho.

- Chyba będzie padać - powiedziała Anna znów.

Wszyscy się uśmiechnęli.

- Wątpię - powiedział Marian.

Słońce zaszło.



Program.cs - rocznik 2014, absolwent przedszkola komputerowego im. Jadwigi Ćwiklińskiej. Pisze od urodzenia, jednak to jego debiut w blogosferze.  

72 bzdury, ale nieźle podane


Ted Chiang robi z nas idiotów: pisze niezłe opowiadania zahaczające o prawdziwą, solidną naukę współczesną, a jednocześnie co chwila śmieje się z nas, kiedy z powagą zachwycamy się nad przeróżnymi bzdurami, które przedstawia jako prawdy objawione.

Można oczywiście powiedzieć to samo o każdym autorze, który swobodnie korzysta z prawa postmodernisty do traktowania nauki instrumentalnie, jako źródła dumnie brzmiących nazw (liczba urojona, horyzont zdarzeń), przerażających gawiedź twierdzeń (entropia zawsze rośnie, dusza waży 21 gramów) czy kontrowersyjnych teorii (człowiek pochodzi od drożdży, wolna wola ma naturę kwantową). Prawdą jest jednak, że Chiang nie tylko mistrzowsko doi naukę współczesną w poszukiwaniu nośnych tematów, ale też opanował do perfekcji sztukę demagogii, niezbędną do użycia nauki na ów postmodernistyczny sposób. Czytelnikowi nie będącemu specjalistą (lub przynajmniej zapalonym amatorem) w dziedzinie, z której Chiang akurat czerpie, ciężko jest wskazać konkretne, subtelne błędy w użyciu, czy poruszaniu się po tejże dziedzinie. Błędy, które, trzeba przyznać, są niezbędne, żeby opowieść nie rozpadła się na luźne, pozbawione większego sensu kawałki.

Żeby nie być gołosłownym, przytoczę zaraz kilka rzeczywistych przykładów z opowiadań Chianga, które doprowadziły mnie do tych, a także innych wniosków, głównie na temat natury czytelnika (czy ogólniej, konsumenta sztuki).

Zacznijmy choćby od „Co z nami będzie”. Chiang zastanawia się, co by się stało, gdyby można było przesyłać w przeszłość informacje o naszych wyborach. Powołuje w tym celu do życia „przewidywacz” (ang. Predictor), urządzenie, które przewiduje, czy wciśniemy przycisk i zapala lampkę na sekundę wcześniej. Według Chianga oznacza to, że wolna wola nie istnieje. Czemu? „Jeśli spróbujecie wcisnąć przycisk bez błysku, natychmiast zapali się lampka i, nieważne jak szybko próbujecie, nie wciśniesz przycisku przed upływem sekundy. Jeśli czekasz na lampkę, postanawiając nie wcisnąć przycisku, jeśli lampka się zapali, ona nigdy się nie zapala. Nieważne co zrobisz, lampka zawsze zapali się zanim wciśniesz przycisk. Nie możesz oszukać Przewidywacza”. Czy naprawdę, jeśli ktoś nam powie, że za rok kupimy sobie lody o smaku pistacjowym, będzie to oznaczało, że nie mamy wolnej woli? Czym to się różni od sytuacji, kiedy ktoś nam powiedział, że rok temu kupiliśmy lody pistacjowe. No tak serio? Jeśli ja wiem, że nakrzyczę na dziecko, kiedy stłucze wazon, to nie mam wolnej woli? A jeśli ktoś mi powie, że tym razem nie nakrzyczę i okaże się to prawdą, czy oznacza to, że jestem bezwolny? Bzdura i tyle. Wolnej woli nie mam, jeśli to, co robię jest zdeterminowane, czyli jednoznacznie wynika z tego, co już było. Chiang wyraźnie mówi, że chodzi o informację z przyszłości o tym, co wybierzemy. A zatem nawet wtedy wybór istnieje, co z tego, że możemy się dowiedzieć, jaki on będzie? Historyjka jest jednak zgrabna, zaś jej główna teza brzmi, jak rozumiem, „Jeśli pozbawimy się iluzji wolnej woli, cała ludzkość ma przefikane”.

Co ciekawe, Chiang dochodzi do dokładnie odwrotnych wniosków, rozważając istnienie wolnej woli w opowiadaniu „Historia twojego życia”. Wychodzi od zasady Fermata o najkrótszym czasie, w jakim promień światła przebiega drogę pomiędzy dwoma punktami na swojej trasie. Według fizyka, który w opowiadaniu przedstawia tę zasadę, oznacza ona, że „ promień światła musi wiedzieć, dokąd będzie docelowo zmierzał, zanim wybierze kierunek, w którym rozpocznie swój ruch”. Bohaterka, lingwistka, kojarzy tę kuriozalną (jak na fizyka, nie jak na postmodernistę) interpretację z zachowaniem, jaki podpatrzyła u obcych (kosmitów): otóż rozpoczynając wypowiedź wiedzą, jak będzie brzmiał jej koniec i zapisując zdanie na tablicy, rysują je nie w kolejności wypowiedzianych słów, ale tak, że dopiero ostateczny cel opisuje całe zdanie.

Pomińmy kwestię dlaczego obcy mieliby akurat porozumiewać się formułując zdania przetłumaczalne na ludzki i to wypowiadając je na głos układając liniowo słowa – takie już prawo autora: stworzyć świat tak, żeby było w ogóle o czym pisać. Przemilczmy również kontrowersyjny pogląd, że ludzie tak nie postępują (z wyjątkiem uczniów szkoły podstawowej, którzy pisząc wypracowanie, nie znają zakończenia zdania, rozpoczynając je). Otóż mnie zaskakuje rozwój wydarzeń, który autor przedstawia jako niekonieczny (inni lingwiści również mieli kontakt z obcymi i fizyką), ale możliwy: otóż lingwistka nabiera umiejętności takiej, jak domniemany promień światła: zna przyszłość, zanim ona w ogóle się zacznie. A jednak, tadam!, nie dostaje depresji. Nie popada w śmiertelną zadumę. Ona po prostu nie próbuje zmienić przyszłości, godzi się z nią, niczym foton, który wie, że pochłonie go za trzy miliardy lat siatkówka obserwatora, a jednak cierpliwie podąża naprzód, zamiast wybrać przy emisji ze stygnącego elektronu jakiś wygodniejszy kierunek. Opowiada zatem córce, co ją czeka, od młodości, aż do przedwczesnej śmierci. Wie to dokładnie, gdyż ćwiczyła holistyczne zapisywanie zdań.

I tu objawia się nam talent Chianga w pełnej krasie! Gdyby jakiś autorzyna zaserwował nam opowieść o mechaniku samochodowym, który w desperacji nalał do silnika samochodu wody, potem zaś zburzył wieże nowego WTC papierowym samolocikiem i pokonał agentów FBI zbryzgując ich w specjalny sposób wydzieliną swoich gonadów, uśmialibyśmy się, lub oburzyli (zależnie od tego, czy opowieść miała być komedią czy raczej dramatem obyczajowym). Czemu? Bo to bzdury, każdy odpowie. A jednak, kiedy Chiang opowiada bzdury o przewidywaniu przyszłości przez fotony lub natchnione lingwistki, dostaje Nebulę, Locusa i nagrodę im. Theodora Sturgeona. Czapki z głów, zupełnie serio. Bo przecież nie chodzi o fakty, nie piszemy tu artykułu naukowego? Nie to się liczy, co się opowiada, ale jak się to robi. Najwyraźniej Chiang robi to całkiem nieźle.

Jako ostatni przykład posłuży mi „Dzielenie przez zero”, opowieść o matematyczce, która odkrywa, że arytmetyka nie ma sensu. „Odkryłam formalizm, który pozwala zrównać każdą liczbę z każdą inną”, mówi. Nikt z matematyków, oprócz bohaterki, nie rozumie znaczenia jej odkrycia. Zaczyna być agresywna i nienawidzić swojego męża, a on przestaje ją w zamian kochać. „Dzielenie przez zero” ma opowiadać chyba o tym, że jeśli ktoś żyje nauką, a potem okazuje się, że zajmował się czymś bezprzedmiotowym, to można dosłownie oszaleć. Jednak Chiang wybrał sobie dziedzinę nauki tak niefortunnie, że musiał uciec się do wymyślenia swojej własnej matematyki, żeby jego opowieść miała jakikolwiek sens. W prawdziwej matematyce „odkryłam formalizm etc.” oznaczałoby, że nasza bohaterka wymyśliła inne znaczenie symboli 1, 2, 3 i tak dalej oraz że przekręciła znaczenie znaków +, =, <,> w taki sposób, że jest w stanie napisać 1=2 i nie oznacza to nic głupiego. I co z tego? Otóż w naszym świecie, nic z tego. Nijak to nie zmienia arytmetyki, bo w niej 1, 2, +, = i tak dalej, znaczą dokładnie to, co znaczą. Jednak w świecie opowiadania oznacza to dużo więcej. Dlatego Chiang musiał przekręcić znaczenie paru słów i faktów, żeby pokazać, jak totalne oddanie dziedzinie życia, która z dnia na dzień, dzięki twojej własnej pracy(!) staje się tylko pustosłowiem, źle wpływa na zdrowie psychiczne. Z mojego punktu widzenia, to właśnie czysto instrumentalne traktowanie dziedziny sztuki, jako zwykły rekwizyt. Gdyby Chiang napisał historię o sprzedawcy gofrów, który odkrył, że gofry tak naprawdę nie istnieją, a ludzie wokół są idiotami, myśląc, że jedzą coś rzeczywistego, wszyscy uznaliby, że zwariował głównie autor, a jeśli chodzi o bohatera, to zdecydowanie najpierw oszalał, a dopiero przez to uroił sobie, że sprzedawał dotąd powietrze. Z matematyką taki kit można wcisnąć bez trudu, bo kto tak naprawdę rozumie te wszystkie sinusy, całki i dzielenie przez zero?

Oczywiście, każdy zarzut użycia rekwizytu, czy zaprezentowania tematu niezgodnie z prawdą zawsze można odeprzeć powołując się na konieczność kreacji. Żaden film i żadna książka, nawet dokument, nie jest wiernym aż do znudzenia zapisem rzeczywistości. Żaden autor nie pokaże świata z każdej możliwej perspektywy, w najdrobniejszym możliwym detalu. Co więcej, żaden konsument nie chciałby uczestniczyć w sztuce, która w proporcjach jeden do jednego oddaje banał, rutynę i nudę rzeczywistego świata i życia większości jego mieszkańców. Który z czytelników miałby radość z czytania o nudnych, żmudnych śledztwach, zakończonych umorzeniem bądź aresztowaniem drobnego, głupiego oprycha? Kto chciałby oglądać przez dziesięć godzin dziesięciogodzinną podróż autem przez Europę, z setkami jednakowych miast, miasteczek, lasów i pól po drodze (oprócz Norwegów, rzecz jasna)? Kreacja jest sposobem, żeby ukryć to, co nużące i nudne oraz by umożliwić zaistnienie zdarzeń, które w rzeczywistości nie mogłyby zajść. Bo przecież, z jednej strony literatura, tak jak i wszystkie inne sztuki narracyjne, jest zbiorem odpowiedzi na pytania „co by było gdyby ...?” Z drugiej jednak strony, chodzi o sztukę właśnie. Najważniejsze są zatem emocje i refleksje, jakie będą udziałem konsumenta. Poprawność rozumowania czy precyzja opisu są niezbędne tylko w takich ilościach, jakie zapobiegną wynurzaniu się czytelnika czy widza ze świata, który właśnie poznaje.

Dlatego właśnie trudno Chianga potępić. Skoro dobrze bawimy się oglądając przygody Bonda tylko dlatego, że wspaniałym widowiskiem są, czemu mielibyśmy wybrzydzać na niewiarygodność fascynująco przedstawionego scenariusza kontaktu z obcymi? Zresztą, jako gatunek jesteśmy chyba stworzeni do powierzchownego przeżywania piękna i szczęścia. Gdyby było inaczej, nie traktowalibyśmy tak powszechnej fascynacji pięknem ludzkiej (czy ogólnie zwierzęcej) formy jako czegoś oczywistego i godnego pochwały tylko wtedy, gdy dotyczy wyłącznie formy zewnętrznej. My jednak boimy się tych, którzy piękno dostrzegają w lśnieniu świeżych jelit i parującej w chłodnym powietrzu poranka wątroby. I tak samo wolimy czytać nieprawdopodobne opowiadanka o matematykach, niż podręczniki pełne wzorów, twierdzeń i definicji. Bo, jak wszyscy wiedzą, matematyka – tak samo jak świeże, cieplutkie flaki - jest fascynująca tylko dla chorych psychicznie. O czym zresztą chyba opowiadała historyjka Chianga właśnie.

PS. Tak, jako początkujący autor-amator czuję zawiść o siedemset piętnaście nagród, które Chiang zdobył za swoje postmodernistyczne opowiadania. Co więcej, zdaję sobie również sprawę, że nie byłbym w stanie zdobyć nawet jednej z nich. Dalej jednak twierdzę, że Chiang robi z nas idiotów. W każdym razie z części z nas.

PS 2. Kiedy czytałem opowiadania w zbiorku, zastanawiałem się, czy nie są one rodzajem literackiego eksperymentu w stylu Alana Sokala, który opublikował kiedyś w czasopiśmie naukowym artykuł przedstawiający „koncepcję związków pomiędzy koncepcjami rozwoju społecznego, emancypacji i feminizmu oraz w szczególności dekonstruktywizmu a grawitacją kwantową” (za, przyznaję, Wikipedią). Kiedy wszyscy już niemal zaklaskali się na śmierć, Sokal zwrócił publicznie uwagę, że jego artykuł to stek bzdur, a wysłał go wyłącznie dla prowokacji. Nie poszedłem tym tropem zbyt daleko, gdyż, jako się rzekło, w literaturze zawsze będzie ważniejsze „jak”, niż „co”, inaczej wolno byłoby pisać wyłącznie relacje prasowe.

Tytuł: 7iedemdziesiąt 2wie litery (Siedemdziesiąt dwie litery)
Autor: Ted Chiang
tłumaczenie: Michał Jakuszewski, Jolanta Pers, Dariusz Kopociński, Agnieszka Sylwanowicz
wydawnictwo: Solaris
data wydania: 5 sierpnia 2010
ISBN: 978-83-7590-063-7
liczba stron: 384

Pierwotnie ukazało się na szortalu .