niedziela, 26 listopada 2017

15 milionów

„15 milionów” to z pozoru dystopia o społeczeństwie złamanych, samotnych ludzi. Pozostają pod kontrolą „systemu”, pedałując donikąd na stacjonarnych rowerach, które mają ponoć zasilać ich świat. Jeśli ktoś zatrzyma się w tym miejscu, to raczej szkoda czasu na oglądanie jeszcze jednego „1984” czy „Nowego wspaniałego świata” dla ubogich, bo okrojonego do pięćdziesięciu minut monotonnego filmu.

Lepiej spojrzeć nieco szerzej, poszukać inspiracji. Weźmy takie „Dogville”, z jego zaskakującą scenografią. Nie umiem sobie wyobrazić, że ktokolwiek uznałby je za film o miasteczku, w którym ściany narysowane są kredą na ziemi. Niezależnie od intencji reżysera, ja odbieram ten zabieg jako względnie prosty sposób pokazania jednocześnie wszystkiego, co dzieje się w miasteczku. Daje to przy okazji komentarz do niektórych scen („W tym czasie wszyscy inni zajęci byli swoimi sprawami”), ale też pozwala zorientować się, że w takiej wsi wszyscy zawsze wszystko wiedzą. Ściany są tylko umownymi granicami przestrzeni, rodzielają „moje” od „twojego”.

Nie inaczej jest z „15 milionami”. Nie ma sensu traktować sześciennych przestrzeni mieszkalnych wyłożonych ekranami dosłownie jako wizji przyszłości. Przecież jednakowe, jak spod sztancy mieszkania wypełnione monitorami i reklamami to codzienność olbrzymiej części ludzkości, która sama siebie ma za szczęśliwszą od tej, która skazana jest na życie w miejscach w rodzaju afrykańskiej wioski. Podobnie nie ma sensu dosłownie traktować jazdy stacjonarnym rowerem jako źródła energii, bo każdy rozsądny człowiek wie, że więcej trzeba tej energii zjeść w postaci kalorii, niż się uzyska w postaci elektryczności. Taniej byłoby już spalić jedzenie i uzyskać z niego prąd. Zatem i codzienne pedałowanie warto potraktować raczej zarówno jako symbol. Bezsensownej, pozbawionej konkretnego celu pracy, która jest udziałem wielu tak zwanych korposzczurów, jak też siłownianego wysiłku, który ma dać im namiastkę aktywności fizycznej. Abstrakcyjne „Merity” nagradzające lojalność, posłuszeństwo, podporządkowanie się reklamom odpowiadają zarówno naszym pieniądzom, jak i lajkom, czy punktom gromadzonym na setkach kart lojalnościowych.

Znów patrzymy na groteskowo narysowany nasz własny świat i mamy szansę zastanowić się nad sobą, przeglądając się w czarnym lustrze. Kogo w nim ujrzymy? Znudzonych spokojnym, pozbawionym wzywań życiem ludzi. Dorosłe dzieci, które z ochotą poddają się rutynie i rytuałom, nie zmuszane do wyborów większych, niż jakie ubranie kupić. Relacje międzyludzkie sprowadzone są do pogawędek w kantynie i na siłowni. To bardzo bezpieczne i spokojne życie. Nie grozi złamanym sercem, głodem czy odpowiedzialnością za głupie decyzje. Jeśli zaś komuś potrzeba marzeń, zawsze może pomarzyć o sławie na jednym z kanałów wideo. Brzmi znajomo? Tak, to opis naszego świata, ludzi początku XXI wieku. Nie wszystkich rzecz jasna, nie chodzi o głupią generalizację, ale o obraz olbrzymiej grupy ludzi, pozbawionych poczucia sensu życia. Abstrakcyjna praca w abstrakcyjnym świecie za abstrakcyjne pieniądze.

Z drugiej strony, miejsce, w którym każdy ma co jeść i gdzie spać, gdzie nie grozi przemoc, ani choroba ma swoją nazwę: „Raj”. O ile tylko nie zabieram się za rzucanie wyzwań gospodarzom nie grozi nam nic. Tak naprawdę jedynym, czego powinniśmy się obawiać, jest właśnie wyrzucenie z Raju jako kara za nieposłuszeństwo. Za skorzystanie z wolności.

Co zatem stanie się sensem życia, jeśli po usunięciu wszelkich niebezpieczeństw trafimy do bezpiecznego, monotonnego świata „15 milionów”? Być może właśnie nic. Być może na tym właśnie polega ta najgłębsza tragedia człowieka, że absolutne bezpieczeństwo wymaga oddania całej wolności i nie zostaje już nic do zrobienia. Bo przecież i nauka, i sztuka, i kultura, wszystkie one zajmują się tym, co człowieka boli, co człowiekowi grozi, na co narzeka lub co go męczy. Z drugiej strony, mamią się ludzie wzajemnie możliwościami usunięcia każdego możliwego problemu i zagrożenia. Leczą miliony chorób, budują urządzenia wykonujące za nas każdą możliwą czynność, obiecują coraz szybsze podróże, coraz efektywniejszą pracę, coraz prostszy przekaz (precz z symbolami i interpretacją!). „15 milionów” przerysowuje właśnie tę jedną manię: dążenie do życia bezpiecznego, pozbawionego zagrożen i wyzwań. Ryzyka. Samotność jest bezpieczniejsza od związku, nie grozi bowiem zawodem ani porzuceniem. Tania rozrywka jest bezpieczniejsza od kultury wysokiej, nie grozi bowiem zmarnowanym, w razie nie zrozumienia przekazu, czasem ani pieniędzmi. Kanapka od pana kanapki… I tak dalej.

Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji, ze sprzeczności pomiędzy bezpieczeństwem a wolnością? Bohaterowie „15 milionów” nie szukają go. Nie uciekają, nie buntują się. Zapewne z poczucia bezpieczeństwa właśnie. Być może z braku lepszego pomysłu. Jak cofnąć się z tak wygodnego miejsca, z czego zrezygnować? Z czego my byśmy zrezygnowali, żeby odzyskać sens życia? Z antybiotyków? Internetu? Telefonii komórkowej? A może chodzi o to, że nie ma dokąd uciec, bo sami przecież ze zdobyczy cywilizacji nie zrezygnujemy. Wszyscy w Bieszczady nie wyjadą, nie starczy owiec i trawy dla każdego, kto chciałby zacząć od nowa, bez reklam, rowerów treningowych i kanapek pana kanapki.

Jedno jest jednak pewne – cywilizacja, społeczeństwa, narody to zawsze ktoś konkretny. Zanim dotrzemy do miejsca, w którym „15 milionów” nie będzie już groteską, ale rzeczywistością, będziemy musieli się zgodzić na mnóstwo zmian, ustępstw. Zrezygnować z tej lub innej swobody, takiej czy innej wolności. Oddać możliwość wyboru. Nie zawsze, rzecz jasna, jest w naszej mocy powstrzymać przemianę, jednak do pewnego stopnia świat, w którym żyjemy, zależy od nas. Część mostów palimy sami. Warto o tym pomyśleć, zanim posłuchamy kolejnej reklamy. W końcu największą wolnością, którą posiadamy, jest wolność myślenia.

"Black Mirror" (Czarne lustro)
S01E02 „Fifteen million merits” (15 milionów)
reż. Euros Lyn
Wielka Brytania, 2011

sobota, 25 listopada 2017

Zaraz wracam

„Zaraz wracam”, pierwszy odcinek drugiej, również krótkiej serii, formalnie opowiada o technicznej możliwości odzyskania zmarłych poprzez stworzenie ich kopii. Bohaterka, opierająca się zachętom do sprawienia sobie surogatu zmarłego męża, zmienia zdanie, kiedy orientuje się, że zostanie matką pogrobowca. Najpierw piszą tylko z mężem maile, potem rozmawiają przez telefon, w końcu zamieszkują razem: ona i cielesna kopia mężczyzny. Niedoskonała, rzecz jasna, utworzona w najlepszym staraniu na podstawie nader bogatych śladów, jakie zostawił po sobie: w fejsbuku, mailach, nagraniach video, a nawet strych dobrych zdjęciach. I znów, ponieważ oglądam serial z opóźnieniem, rzeczywistość depcze już po nogach fantastyce i łatwo znaleźć firmy, które oferują już podobne usługi. Jak na razie wyłącznie w fazie rozmów przez czat, ale zapewne i dalsze kroki już są rozważane.

Możemy rzecz jasna zatrzymać się na etapie ostrzeżenia przed walką z naturalnymi etapami żałoby i zastanowić się nad konsekwencjami pseudo-klonowania ludzi. Odcinek udziela wyraźnej odpowiedzi na pytanie „czy warto?” (nie warto), jednak jest to odpowiedź twórców, własnej odpowiedzi każdy musi udzielić sobie, rzecz jasna, sam. Wolę jednak zadać sobie inne pytania, które wymagają nieco mniej dosłownego podejścia do filmu, i tak już oszczędnego w środkach wyrazu, jak to w "Black Mirror" bywa.

Na przykład: a jeśliby potraktować śmierć męża nieco mniej dosłownie? Nie wiemy tego na pewno, ale zapewne padł ofiarą fejsbuka, zginął bowiem w wypadku samochodowym, a był od używania aplikacji uzależniony. Gdyby zatem pominąć samochód i po prostu przyjąć, że „przepadł dla fejsbuka”, możemy wtedy opowiedzieć historię zupełnie inaczej: kobieta postanawia porzucić męża, który zupełnie uzależnił się od sieci. Radzi sobie z samotnością całkiem nieźle, nie jest bowiem od mężczyzny uzależniona finansowo: ma swoją pracę, dom i rodzinę, w której się wychowała. Kiedy jednak dowiaduje się, że jest w ciąży, zaczyna potrzebować kogoś, z kim mogłaby dzielić się szczęściem. Dlatego nawiązuje z byłym mężem kontakt i nagle zaczyna go rozumieć. Już wie, co widział w tych sieciowych znajomościach. Nie mają trosk, życie upływa im na przyjemnych rozmowach, można by rzec, że ze związku czerpią tylko to, co dobre, chociaż nie wszystko co dobre, mogą czerpać. Dlatego maile zastępują wkrótce telefonem, ten z kolei starym, dobrym ciałem. W sensie mentalnym jest ono jednak wyposażone wyłącznie w to, co zmarły pozostawił po sobie w sieci i na nagraniach wideo. Nie musimy więc opierać się możliwości potraktowania go jako sieciowej reprezentacji męża z którą można bez końca uprawiać seks w zaciszu domu, ale nie da rady wziąć go na randkę pokazać rodzinie, ani polegać na jego życiowej mądrości. Każdy rozpozna w tym opisie jakiegoś znajomego, któremu kontakty w sieci zastąpiły te prawdziwe. Z zewnątrz, jak przez teatralną czwartą ścianę, widać wyraźnie, że cyfrowe surogaty są dla niego prawdziwymi ludźmi, chociaż przed światem, zupełnie jak bohaterka, starają się je schować na strychu, udając, że prowadzą normalne w życie. Tam na strychu to tylko myszy. Tam w fejsbuku tylko sprawdzam lajki.

Jeśli pójdziemy krok dalej, możemy dostrzec bohaterkę w każdym, kto ulega presji, żeby zwirtualizować kontakty ze światem. W tramwaju i w samochodzie rozmawiać przez fejsbuk, z rodziną kontaktować się przez smsy, porzucić tęsknotę w podróży na rzecz rozmów video. Każdy, kto ulega takiej presji, kończy z surogatami ludzi trzymanymi na prywatnym strychu swoich kont w sieciach społecznościowych. A o tym, kto jest wspólnym znajomym dowiadujemy się dzięki podpowiedziom samych sieci, bo przecież naprawdę nigdy byśmy się w trójkę nie spotkali. Może zatem „Zaraz wracam” nie jest wcale o „nich”, tylko o nas? Bo każdy z nas myśli, że zaraz wróci do świata, a potem okazuje się, że nie można tak po prostu zamknąć konta na fejsbuku, bo tam mamy przecież kontakt ze światem. Lub może to tam ma z nami kontakt świat. Zostaje tylko zapytać: „który świat?”. Bo skoro utopiony w wannie telefon nie kończy fizycznie naszego życia, czyni je tylko nieznośnym, nie jest to może świat aż tak ważny?

To jednak nie koniec amatorskich filozoficznych pytań, bo przecież analogia z fejsbukiem to żadna analogia, odrzuciliśmy tylko dosłowność śmierci, na rzecz „śmierci dla świata”. Pójdźmy jeszcze dalej i potraktujmy dosłownie śmierć. Użyjmy science fiction jako wehikułu, który pomoże nam coś zrozumieć: jak to jest oszaleć po stracie bliskiej osoby. Oczywiście nam, ludziom zupełnie zdrowym trudno jest sobie wyobrazić jak to jest mieć zwidy i halucynacje. Dlatego twórcy pytają nas: a wiecie jak to jest kontaktować się z kimś wyłącznie przez fejsbuk? Wiecie jak to jest rozmawiać z kimś tylko przez telefon? Wyłącznie przez skype? A może zdarzył wam się seks z kimś kogo znacie wyłącznie poprzez sieć? Tak, jak w filmie. Seks z kimś, którego tak naprawdę nie ma obok, który nie zasypia zaraz potem, a przedtem ma przez całą noc erekcję i niespożyte siły. Nawet jeśli tego nie znacie, na pewno łatwiej to sobie wyobrazić, niż szaleństwo, które sprowadza na człowieka te same objawy, ale bez sieci.

Jeśli zatem użyjemy analogii do kontaktu wyłącznie poprzez sieć, łatwiej zrozumiemy, jak to jest oszaleć. Rozmawiać, pisać listy, kochać się z kimś, kto tak naprawdę nie istnieje. Wszystko to w wyobraźni, we własnym świecie oszalałego z bólu mózg. Rzecz jasna, każdy świat tworzony jest przez mózg. Nie trzeba szaleństwa, żeby rozmawiać się i kochać z kimś, kto nie istnieje. Obraz naszego partnera jest przecież tworzony przez nas samych. To w naszym umyśle ktoś jest głupi lub mądry, atrakcyjny albo odrażający, leniwy bądź pracowity. Zakochani skłonni są ignorować wady, a wyolbrzymiać lub wręcz imaginować sobie zalety przedmiotu swoich uczuć. Zgorzkniali widzą wokół siebie głupców i nieudaczników. Nadopiekuńczy rodzice nie potrafią zorientować się, że dzieci dorosły. „To przecież również choroby”, powie ktoś, jednak granica pomiędzy chorobą i zdrowiem jest w przypadku mózgu nad wyraz cienka. Nawet jeśli nie kwalifikujemy się do leczenia na oddziale zamkniętym, być może warto zastanowić się nad tym, co widzimy i do kogo mówimy. Zwłaszcza, że dziwactwa i skrzywienia, które przed światem chowamy na strychu, mają na niego tak naprawdę wpływ i to nie tylko bezpośrednio poprzez nas.

Przypomnieć nam może o tym ostatnia scena „Zaraz wracam”: uroczystość urodzinową narodzonego w końcu pogrobowca. Przyjęcie odbywa się na strychu, w którym matka trzyma swojego wyimaginowanego męża. „Zjem jego porcję”, mówi solenizantka wchodząc po drabinie, jednak podejmuje grę. Dzieci bowiem nie mają wyboru i zawsze muszą podejmować gry, w które grają ich rodzice. Wychodzą potem na świat, ale zawsze już zostają przynajmniej jedną nogą na strychu, na którym się wychowały.

"Black Mirror" (Czarne lustro)
S02E01 „Be right back” (Zaraz wracam)
reż. Owen Harris
Wielka Brytania, 2013

poniedziałek, 20 listopada 2017

Cała twoja historia

„Black mirror” nie jest typową fantastyką naukową. Spekulacje czy fantazje, które są podstawą tego gatunku, nie odchodzą tu najczęściej zbyt daleko od świata, w którym żyjemy i mogą być odczytane co najwyżej jako ostrzeżenia przed rozwojem tej czy innej technologii.

Jeśli jednak porzucimy nasze przywiązanie do realizmu i potraktujemy serial nieco teatralnie, możemy odczytać opowiadane historie w kontekście naszej rzeczywistości. Wtedy „Black mirror” stanie się serią mini dramatów antropologicznych czy socjologicznych z rekwizytami w postaci wynalazków kojarzonych z SF i mniej lub bardziej antyutopijnymi scenografiami rodem z tego gatunku.

Nie inaczej jest z trzecim odcinkiem pierwszej serii („The Entire History of You”). Przygląda się on chorobliwie zazdrosnemu mężowi ze wszczepką doskonałej pamięci wzrokowej i słuchowej. Nieszczęśnik nęka siebie samego i otoczenie wspomnieniami zdrad żony zgromadzonymi zarówno przez siebie, jak i innych. Historię można odczytać dosłownie, jako eksperyment myślowy rozważający skutki udoskonalenia mózgu pamięcią doskonałą. Wnioski nie są przesadnie odkrywcze: pamięć doskonała byłaby przekleństwem. Znamy chorobliwie zazdrosnych ludzi, którzy potrafią swoją chorobą unicestwić dowolnie silny związek. Wydaje się, że robią to właśnie głównie rozpamiętując wszystko, co pamiętają i doszukując się w swych wspomnieniach potwierdzeń swoich podejrzeń. Technologia, która pozwala wyposażyć nas w miliardy dodatkowych śladów pamięciowych z pewnością okaże się nieopanowanie pociągająca dla takich osób.

Można by nawet uogólnić i stwierdzić, że technologia bardzo często pozwala rozdmuchiwać nasze skłonności czy cechy do rozmiarów absurdalnych. Pornografia, rock and roll, McDonald, twitter, whiskey z lodem – wszystko to przykłady sposobów na folgowanie naturalnym skłonnościom ludzkiego mózgu, możliwe wyłącznie dzięki rozwoju kultury, nauki i techniki. Pornografia jest eskalacją seksualności ludzkiego mózgu, a twitter – uwielbienia plotkowania. Widać tutaj połączenie z „National Anthem”, który również opowiada o eskalacji ludzkich skłonności do plotkowania i zbiorowego podejmowania decyzji przy pomocy technologii, mianowicie twittera, facebooka i telewizji. W „The Entire History of You” jesteśmy świadkami rozdmuchania tendencji do rozdrapywania wspomnień. A jednak wniosek o przekleństwie pamięć absolutnej wydaje się raczej płonny, bo technologia przedstawiona na filmie jeszcze długo nie będzie istnieć.

Dlatego warto odczytać tę historię w kontekście naszych czasów i naszej cywilizacji. I to nawet bardziej „naszej”, niż ta, w której facebook, instagram i twitter, bezustannie gromadzą ślady naszych czynności, które kiedyś ktoś chorobliwie zazdrosny czy podejrzliwy wykorzysta przeciwko nam. Mąż, pracodawca, urzędnik, naciągacz. Ktokolwiek. Nawet my sami, bo kto wie, jak daleko potrafi zaprowadzić przeglądanie starych rozmów i anonsów. Jakie wnioski można z nich wyciągnąć po latach? Na pewno żadne rozsądne. To wszystko jest oczywiste, a przynajmniej być powinno.

Żeby pójść dalej, warto zauważyć, że pośród kilkudziesięciu postaci (zarówno pierwszo, jak i dalszoplanowych), tylko jedna korzysta ze swojej super-pamięci w ten specjalny, chorobliwy sposób. Reszta funkcjonuje względnie normalnie, wiodąc życie, które wszyscy dobrze znamy. Sugeruje to, że tak naprawdę zagrożenie nie tkwi w technologii, ale w jej użyciu i sposobie jej wykorzystania. A tym, kto z niej korzysta, jest mózg.
Nasz bohater, zadręczający się bolesnymi wspomnieniami tak naprawdę stymuluje raz po raz swój mózg bodźcami, które dają mu chorobliwą, ale jednak, przyjemność. Bo niewątpliwie o chorobliwą przyjemność chodzi mężowi, który godzinami patrzy jak żona flirtuje z jednym gości na domowym przyjęciu, analizuje dogłębnie mowę jej ciała i odczytuje z ruchu warg słowa, które wypowiada. Pada ofiarą nie tyle technologii, co cech ludzkiego mózgu. Technologia tylko zwielokrotniła ilość bodźców, którymi karmi się jego lęk przed zdradą.

Odchodząc jeszcze jeden krok wstecz od ekranu i szukając szerszej perspektywy, moglibyśmy powiedzieć, że nowe technologie nie tyle wywierają niekorzystny wpływ, co ujawniają kolejne, niegdyś tylko potencjalnie problemy, których dobór naturalny nigdy nie usunął, gdyż nigdy dotąd człowiek nie osiągnął warunków, w których mogłyby okazać się niekorzystne. Tak samo, jak nic nie chroni nas przed uduszeniem się na wysokości dwudziestu kilometrów, nienaturalnej dla człowieka, a więc i nigdy nie „obsłużonej” przez dobór naturalny, tak samo nic nie ochroni nas przed efektami wystawienia mózgu na działanie takich ekstremów jak swobodny dostęp do wszystkiego, co kiedykolwiek jego właściciel słyszał i widział. Mózg radzi sobie całkiem dobrze z pamięcią zgromadzoną w swoim wnętrzu, przefiltrowanymi przez setki jego podzespołów i zapisanych w sposób, który nie ma nic wspólnego z zapisami obrazów czy dźwięków. Idzie mu jednak fatalnie, kiedy próbuje poradzić sobie z miliardami swobodnie dostępnych informacji. Stąd taka nieadekwatność reakcji mózgu na tyle śladów przeszłości, które już teraz gromadzimy: na fejsbukowych ścianach, w archiwach telefonów i kont pocztowych. Pozbawiony ochronnego działania zapominania, mózg skłonny jest traktować dawne impulsy jak obecne, zupełnie nieadekwatnie do ich aktualnej mocy i faktycznego znaczenia.

Pamięć, działa zupełnie inaczej niż fejsbukowe ściany i twarde dyski komputerów. Jest narzędziem, w którego obsłudze mózg jest mistrzem. Polega na jej niedoskonałości, ulotności, skłonności do przesady bądź zaniedbań. Stąd biorą się fałszywe wspomnienia świadków, ale też możliwość wybaczenia, spojrzenia z dalszej perspektywy, i przede wszystkim, życia dalej. Gdyby sprawy ze szkoły podstawowej były dla czterdziestolatka równie żywe, jak bieżące, nic by nie osiągnął. Dawne tragedie, miłości, porażki i nadzieje muszą odejść, żebyśmy mogli żyć tu i teraz, a nawet planować. Widać to doskonale w polityce, w której historia używana jest równie dużo częściej do szczucia ludzi przeciwko sobie, niż do wyciągania konstruktywnych wniosków. Historia również czerpie z przeróżnych zapisów pamięciowych, zaś użyta w polityce bardzo często polega na odarciu faktów z kontekstu i nadaniu im zupełnie nowego, bieżącego sensu, który będzie atrakcyjny dla adresata manipulacji. Jak w naszym filmie, choć na dużo większą skalę. Istnieje zresztą wiele narodów, które wydają się być skupione na tym, co pamiętają z przeszłości, zamiast patrzeć naprzód.

Być może to właściwy moment, żeby przejrzeć się w czarnym lustrze. Ujrzymy ludzi uzależnionych od mediów społecznościowych, wciąż na nowo przeszukujących gromadzone w każdej chwili wspomnienia zamiast zająć się tym, co za oknem, obok na kanapie i w sobie. Na szczęście, świadomi zagrożeń, możemy zdecydować inaczej i zająć się prawdziwym życiem, nawet jeśli wymaga ono dużo więcej wysiłku. A zamiast wszczepki pamięciowej kupić sobie stary, dobry pamiętnik.

"Black Mirror" (Czarne lustro)
S01E03 "The Entire History of You" (Cała prawda o tobie)
reż. Brian Welsh
Wielka Brytania, 2011

poniedziałek, 13 listopada 2017

Vivo wydane przez Genius Creations

Powieść "Vivo", której jestem dumnym (trochę) i bladym (bardzo) autorem, została wydana przez wydawnictwo Genius Creations. Oto jej okładka:


Powieść opowiada o Johnie Lennonie (tym piosenkarzu), Alfredzie Ulverze (tamtym psychiatrze), Alskoppie (tym królu smoków z krainy Drumloft) i karamodliszce o imieniu (zdrobniale) Aldi Od i mnóstwie innych rzeczy, w tym rzeczywistościach wirtualnych i smoko-szczurach z Kongo. I krawcowych. I o miłości, rzecz jasna. Jest też wątroba (dużo). Myślę, że wszystkich ten opis zachęca, dlatego od razu podaję adres sklepu internetowego:

Zestaw książka - ebook (dostępny od 30 listopada)

i

Ebook (w promocji do 30 listopada)

Życzę miłej lektury. Serio.

sobota, 28 października 2017

Falkon 2017

Jeśliby ktoś w Lublinie za tydzień - 3-5 listopada nie wiedział, co zrobić z wolnym czasem, może przyjść na festiwal Falkon i posłuchać na przykład moich osobistych refleksji o wgraniu umysłu i dlaczego ma dużo wspólnego z podbojem kosmosu. Albo o pasożytach, które rządzą zachowaniem żywiciela. Trochę, jak na Kapitularzu, ale mam nadzieję, że lepiej.

niedziela, 24 września 2017

Black mirror

Wziąłem się w końcu za Black Mirror. Pierwszy odcinek, "Hymn narodowy", wystarczył, żeby długo myśleć. Strach pomyśleć, co będzie dalej.

Już sam pomysł, przeniesienia w nasze czasy starej opowieść o rycerzu, który musi pokonać smoka, aby uwolnić księżniczkę daje do myślenia. Bo w wersji uwspółcześnionej zamiast rycerza mamy premiera, a zamiast smoka świnię. Do tego nie trzeba jej zarżnąć, tylko... No, obcować z nią. Publicznie, przed wszystkimi telewidzami, którzy zechcą patrzeć.
Sam rycerz waha się, nigdy tego ze świnią nie robił, zwłaszcza w telewizji, nie wie, co powie żona. Obywatele też raczej nie popierają pomysłu, dopóki terrorysta nie podbije stawki, obcinając księżniczce palec. “Najwyraźniej mówi poważnie:, myśli sobie opinia publiczna i kupuje bilet. Premier nie ma wyjścia i stawia czoła sytuacji. Oczywiście nie chodzi o czoło, ale i tak stawia i wygrywa. Księżniczka zostaje uwolniona, słupki popularności premiera rosną. Wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Nawet świnia.

Bzdura, powie wyedukowany widz. Żaden premier Wielkiej Brytanii nie odbyłby stosunku z maciorą w telewizji tylko po to, żeby uratować byle księżniczkę, choćby i gwiazdę fejsbuka. Zgadza się, nie doszłoby do tego. Niestety, głosy takie [a sporo ich, wystarczy przejrzeć internet] pokazują, że diagnoza, jaką stawia film jest przerażająco trafna: media w rodzaju fejsbuka i telewizji zastąpiły nam rzeczywistość i sztukę. Nie potrafimy już odczytywać alegorii i przenośni, chcemy realności i dosłowności. Nie chcemy uczestnictwa intelektualnego, obrzydła nam interpretacja i zastanowienie, co dla nas wynika ze spektaklu. Jedyny wkład, jaki chcemy od siebie dać w sztukę to lajk. Lub nielajk.

Najpopularniejszą dziedziną sztuki staje się bowiem rzeczywistość kreowana – tweetowane w każdym szczególe życie celebrytów i tragedie przekazywane na żywo z samego centrum wydarzeń. Realistyczna sztuka teatralna pisana na żywo przez widzów i producentów programu. Najlepiej, jeśli dzieje się tak blisko, żeby można było pomyśleć ”mieszkam tuż obok!”. W tym samym mieście, lub chociaż w tym samym kraju. O sztuce można wtedy rozmawiać i plotkować, uczestniczyć w niej z bezpiecznej odległości, choć jednocześnie z bezpośredniej bliskości. Oto cud techniki XXI wieku! Bilokacja dostępne dla każdego, naraz jesteśmy tam i tu!

Do tego wszystkiego, widzowie mają rzeczywisty wpływ na przebieg spektaklu. W sondażach na bieżąco doradzają, co powinni zrobić główni aktorzy. Księżniczka zginąć, a premier zachować wstyd? Czy może odwrotnie, życie kosztem wstydu? Wystarczy dać lajka, a rzeczywistość-sztuka postąpi zgodnie z naszym życzeniem, choć przetrawiona wstępnie w demokratycznym głosowaniu. Koniec z domyślaniem się, co chciał powiedzieć artysta, bo teraz reżyserem jest widz i jeśli zażyczy sobie wstydu, dostanie i wstyd. Z bezwstydem jeszcze łatwiej. Koniec z kłopotliwym rozróżnieniem fabuły i akcji, aktora i postaci, którą gra. Koniec z brakiem wspólnego kontekstu artysty i widza.

Nieprawda, krzyknie uważny czytelnik. Przecież prawdziwym reżyserem jest tu terrorysta! To on wybiera cel, decyduje o scenerii i wybiera na nowy spektakl kawiarnię w Paryżu albo most w Londynie. My patrzymy dlatego, że chcemy wiedzieć. To nasze prawo.

Treść tych przemyśleń jest równie banalna co początkowe 95% filmu. Wystarczy jeszcze dodać stwierdzenie, że terroryzm karmi się naszym patrzeniem i strachem. Zakończylibyśmy w dzień epokę terroryzmu, gdybyśmy zgodzili się nigdy nie wspomnieć nawet słowem o jakimkolwiek terroryście i efektach jego pracy.

Dopiero kilka końcowych scen przynosi gwałtowną woltę, która zmusza do myślenia i zastanowienia z kogo się tak naprawdę śmiejemy. Domniemany terrorysta okazuje się bowiem artystą, który księżniczki nie miał najmniejszego zamiaru mordować. Według listu pożegnalnego, jedynym jego celem było wyreżyserowanie spektaklu na miliard widzów. I cel swój osiągnął.

To słowo, które ciśnie się na usta z miejsca nas demaskuje.

“Oszustwo.”

Facet nas oszukał. Groził, że ją zabije. Przejmowaliśmy się, martwiliśmy, baliśmy się! A on tylko się bawi? Premier gwałcił świnię, a ten tu w artystę się bawi! To oburzające!

Doprawdy, oburzające.

I kiedy zdamy sobie sprawę, że pomyśleliśmy o artyście “oszust, nie terrorysta. Zakpił z nas”, rozumiemy, że to nieuniknione, że ta ścieżka wyznaczyła się sama. Sztukę tworzy się, aby wzbudzała reakcje. Zawsze, kiedy powstaje nowe medium, powstaje nowa sztuka. Gramofon stworzył muzykę popularną, a youtube – jutuberyzm. Telewizja sprzężona z bezprzewodowym internetem stworzyły razem rzeczywistość kreowaną, a jedną z poddziałów tej dziedziny sztuki jest terroryzm. Nie myśleliśmy dotąd o tym, jako o sztuce, ponieważ przywykliśmy kojarzyć sztukę z bezużytecznością. Dopiero ktoś, kto ukazał ją nam nagą, odartą z funkcji użytkowej – na przykład bezpiecznego strachu widza terroryzmu – uświadomił nam, że właśnie z nową sztuką mamy do czynienia i że wszyscy ją razem uprawiamy. Istnieje dzięki nam, dla nas i na nasze bezustannie powtarzane życzenie. Terroryzm i masowi mordercy są w tej sztuce elitą o największej oglądalności i największym zaangażowaniu uwagi, mierzonym we wpływach z reklam.

Uwielbiamy się bać i płacimy za to, żeby mieć czego. Niczym układ odpornościowy, który z nudów bawi się w alergię i astmę, nasze mózgi, przywykłe do wyszukiwania niebezpieczeństw w byle szeleście w zaroślach, bawią się w strach ze światem. Ponieważ jednak nie ma się czego bać, bo jest i ciepła woda w kranie, i tanie ziemniaki cały rok, trzeba powód do strachu stworzyć. A jeszcze łatwiej, jak wszystko, kupić. Chętnie go zatem kupujemy, płacąc kosztami reklamowanych w przerwach towarów.

Tamto “oszukał nas” możemy wykorzystać nawet bardziej, ku własnej mądrości i przestrodze. Bo jeśli właśnie zorientowaliśmy się, niczym dzieci w teatrze, że byliśmy świadkiem oszustwa i że to “nie było naprawdę”, to możemy też zastanowić się, czy chcemy w tym teatrze oglądać sztuki, które “są naprawdę”. To prawie jak młodopolski konflikt, w którym ścierają się sztuka dla sztuki, jak w “Hymnie narodowym”, i sztuka użytkowa, jak w wiadomościach o dziewiętnastej i kanale informacyjnym całą dobę. Musimy zdecydować: sztuka dla sztuki czy sztuka użytkowa? Decyzja zależy od każdego z osobna, choć jednocześnie od nikogo. Telewizja i internet są bowiem prawdziwie demokratycznymi mediami, w których większość ma zawsze rację i nikt nie ponosi odpowiedzialności.

Nie możemy jednak zapominać, że choć podana w medium, które samo krytykuje, “Black mirror” to jednak sztuka i to w starym stylu, czyli nie do odczytywania dosłownie. Jeśli przez chwilę zdejmiemy z filmu łatkę dosłowności i podpis “kiedyś w przyszłości”, otrzymamy mało subtelnie wykrzywiony groteską obraz teraźniejszości: zastanówmy się bowiem, czemu artysta sięgnął tak daleko, po co mu seks ze świnią? Odpowiedź nasuwa się dosyć łatwo: poprzeczka jest podniesiona już bardzo wysoko. Niewiele jest nas jeszcze w stanie zawstydzić. Nas widzów, nas polityków. Codziennie robimy/robią rzeczy, których trzeba się wstydzić i codziennie oglądamy je na telewizorach. Przywykliśmy do nich tak bardzo, że nie mamy problemu, żeby opowiadać o nich przy obiedzie albo przy piwie wieczorem. Ukradł miliardy? Norma, oni tak mają. Nie płaci podatków? Swój człowiek. Jedzie w niedzielę po kościele do galerii handlowej? Normalny hipokryta, jak każdy.

W tym momencie można już zastanowić się nad znaczeniem tytułu serialu, bo “Black mirror” brzmi prawie jak “Black humour”, czyli połączenie lustra i czarnego humoru. Humoru tak strasznego, że aż nie śmiesznego, bo w całym filmie nie ma ani jednej śmiesznej sceny. Ani razu nie mamy powodu się uśmiechnąć, bo i nie ma z czego: patrzymy w lustro tak czarne i ostre, że zagląda aż pod gruby makijaż dobroczynności i ekologicznego jedzenia, jaki codziennie nakładamy na ludzkość.To co widzimy, budzi lęk i to prawdziwy, nie ten bezpieczny, który lubimy sobie serwować na kanale informacyjnym. Lęk przed tym, dokąd zaprowadzi nas bezrefleksyjne nadużywanie możliwości, jakie niesie ze sobą rozwój technologii.

Na szczęście jest sposób, żeby ukoić ten meta-lęk i powrócić do rzeczywistości, pełnej lęku bezpiecznego, rzeczywistości oglądanej z kanapy, zza ekranu, spod dachu i spomiędzy ścian. Wystarczy przeczekać napisy końcowe "Czarnego lustra". Zaraz reklamy i blok informacyjny. Wszystko wróci do normy. Dzisiejszy zamach w Londynie sponsoruje producent najlepszych na rynku pieluch jednorazowych! Życzymy strasznego!


"Black Mirror" (Czarne lustro)
S01E01 "National Anthem" (Hymn narodowy)
reż. Otto Bathurst
Wielka Brytania, 2011

Dlaczego nie dziwię się antyszczepionkowcom

Ludzie boją szczepić się dzieci. I mają rację. Szczepionki, jak wszystko, co wprowadzamy do organizmu, może mieć przeróżne skutki. Powinny głównie stymulować układ odpornościowy, ale potrafią czasem skutkować gorączką, wstrząsem albo inwalidztwem (na przykład głuchotą). Nawet jeśli nie powodują autyzmu, to i tak kolekcja możliwych powikłań jest imponująca. Dlaczego jednak nie istnieje ruch antyantybiotykowy? Czemu nie ma zgromadzeń protestujących przeciwko reklamom ibuprofen? Antybiotyki prowadzą nas prostą drogą do świata odpornych-na-wszystko superbakterii, a ibuprofen potrafi zamaskować dowolny ból, który w innym świecie skłoniłby człowieka do pozostania w łóżku lub odwiedzenia lekarza. Czemu zatem szczepionki wzbudzają taki strach, zaś antybiotyki nie?

Odpowiedzi szukać należy zapewne w czasach, kiedy ludzie dopiero zaczynali być ludźmi i wpadli na pomysł wspaniałego narzędzia do budowania więzi, zwanego plotką. Uwielbiamy plotkować. Kto z kim, gdzie i dlaczego. Od kiedy i jak długo, za ile i przeciw komu. Całą cywilizację oparliśmy przecież na centrach plotkarstwa zwanych telewizyjnymi kanałami informacyjnymi. Dzięki fejsbukowi plotkujemy w autobusie, na siłowni, w toalecie i na zebraniach zarządu. Najbardziej lubimy zaś wieści o końcu świata, wojnie, zamachach i chorobach. Kto na co umarł i dlaczego nikt mu nie pomógł. I przede wszystkim, skąd się wzięła jego choroba. Nasz mózg o wiele chętniej zajmuje się sprawami przykrymi i przerażającymi, a zwłaszcza tymi, które dzieją się teraz. Dlatego, jeśli mamy do wyboru rozmowę o kimś, kto właśnie umarł i kimś, kto być może umrze za dziesięć lat, pogadamy o tym pierwszym. To straszne i okropne, trzeba o tym poplotkować. Tak właśnie funkcjonujemy.

Powikłania po szczepionkach, te prawdzie i te wyimaginowane są zdecydowanie na szczycie, bo nie tylko dotyczą chorób, ale jeszcze dzieci. Pięćdziesiąt lat temu powikłania po szczepionce zostawały w domu tego, komu nieszczęście się przytrafiło. Jeśli dziecko zostało trwale poszkodowane, żyło w zamknięciu, tak jak wszyscy inni, którzy nie potrafili przekroczyć barier architektonicznych i społecznych. Jeśli umarło, miało pogrzeb. Gdyby komukolwiek przyszło do głowy nie zaprowadzić dziecka na szczepienie, z pewnością wkrótce miałby do czynienia nie tylko z sanepidem, ale również szkołą, przedszkolem, a może i dzielnicowym. Był obowiązek, a kto padł ofiarą strat wśród cywili, musiał z nimi żyć. Być może z niedużą rentą, jeśli problemy dały się zaklasyfikować, jako któraś z kategorii inwalidzkich.

Teraz wszystko się zmieniło. Nie tylko staramy się wymienić flotę autobusów na niskopodłogowe i zastąpić schody podjazdami i windami. Możemy po prostu odmówić szczepienia. Przede wszystkim jednak, ryzyko ma teraz twarz, imię i nazwisko: śmiało możemy przyjąć, że każda osoba, którą dotknęły powikłania po podaniu szczepionki natychmiast może stać się osobą publiczną. Nawet więcej, bez większej przesady możemy twierdzić, że przy pewnym wysiłku możemy nawiązać kontakt z bliskimi każdej osoby, którą spotkały tego typu powikłania, co najmniej na obszarze UE. Dlatego konkretne powikłania konkretnych osób mogą być przedmiotem plotek i rozmów przy obiedzie i kawie. Pięćdziesiąt lat temu nikt nie plotkował o powikłaniach po szczepionce ospie, chyba, że akurat znał rodzica dziecka tym dotkniętego. Powikłania były po prostu statystyką, trzy przypadki na milion, imiona i nazwiska znała jakaś pani w GUS. Nie było o czym rozmawiać.

Facebook dał nam moc. Zmienił bezimienne, nic-nikomu-nie-mówiące statystyki w kroniki, które każdy może przewertować i zinterpretować po swojemu. Trzy przypadki na milion to niewiele. Anna Maria, Dżejson i Weronika to już konkretne osoby dotknięte nieszczęściem, a do tego pozostawione same sobie. Nigdy nie będę wśród trzech przypadków na milion, ale kimś jak ta trójka mógłbym się okazać. Do tego, okazuje się, że to wcale nie trzy przypadki, bo jeśli się przyjrzeć, to mnóstwo dzieci ma objawy poszczepienne, tak w każdym razie wynika z twittera i facebooka. Do GUS zgłaszali przypadki lekarze, do kroniki codziennej rodzice. Można się spodziewać, że lekarze zaniżali ilość zgłoszeń, rodzice zaś wykazują się typową nadgorliwością laika: formularz wypełnia się dużo dłużej niż tweetuje. Nawet jeśli gorączka następnego dnia przejdzie, w kronice wpis już zostanie, a trudno kogoś potępiać za nadgorliwość czy dopatrywanie się objawów choroby.

Ludzie bowiem wyciągają wnioski tak, jak im to nakazuje instynkt: szybko, prosto i bez większego wysiłku. To nauka posługuje się wyrafinowanymi narzędziami do wyciągania wniosków i formułowania różnych użytecznych reguł. Jedną z nich jest ta o szczepionkach: jeśli wystarczająco dużo osób zostanie zaszczepionych przeciw jakiejś chorobie, choroba ta nie spowoduje epidemii. Narzędziem, które do tego wniosku pozwala dojść jest statystyka. Śmiało można wręcz przyjąć, że statystyka jest najważniejszym narzędziem każdej nauki przyrodniczej (czyli epidemiologii też). Niestety, statystyka ma jeden nieprzyjemny skutek uboczny – zmienia ludzi i choroby w liczby. Znikają nazwiska i cierpienie, zostają miliony, tysiące, dziesiątki, procenty, promile. Miliony zaszczepionych, tysiące ocalonych, dziesiątki dotkniętych skutkami ubocznymi. Co więcej, czym innym jest przewidzieć, że trzy osoby na milion padną ofiarą skutków ubocznych, czym innym przewidzieć kto konkretnie.

W tym miejscu nauka ponosi klęskę. Jej największy sukces, czyli umiejętność formułowania ogólnych reguł i przewidywania, nie zdaje egzaminu, w czasach, kiedy ludzie nie bywają już statystyką ani przypadkiem choroby. Każdy może głośno powiedzieć o swoich problemach i domagać się uwagi, a nawet pomocy. Zwłaszcza, jeśli jego problemy wynikły właśnie z uczestnictwa w grupie zwanej społeczeństwem. Szczepimy się bowiem bardziej dla innych, niż dla siebie. I dopóki szczepienie kosztuje nas wyłącznie gorączkę, można to jeszcze zrozumieć. Kiedy jednak ceną są ciężkie powikłania, a takie się z pewnością zdarzają, niewiele można poradzić. Wspólnota umyje ręce, co najwyżej wysłucha, pochyli się, da sporo lajków, nic więcej.

Nic więc dziwnego, że szczepienia budzą strach. Dawniej strach budziły choroby, każdy znał bowiem historię dziecka sąsiadów czy dziecka w rodzinie, które zabiła choroba w rodzaju koklusz czy tyfus. Teraz przerażać mogą wyłącznie relacje tych, którym zaszkodziła szczepionka. A ponieważ możemy właściwie osobiście poznać każdego, czyje dziecko padło ofiarą powikłań poszczepiennych, strach nie jest irracjonalny. Ma konkretne, prawdziwe podstawy. Zwłaszcza jeżeli jedyną przyczyną tragedii (czy choćby problemów) było szczepienie, czyli coś, czego można nie zrobić. Dlatego w ogóle nie dziwię się rodzicom, którzy boją się szczepionek. To zupełnie ludzkie. Wiedzą, że ryzykują zdrowiem swoich dzieci dla społeczeństwa, które nigdy im nie podziękuję, ani nie skłoni się do pomocy, jeśli coś złego się stanie. To, że ich strach jest wyolbrzymiony wynika wyłącznie z konstrukcji istoty ludzkiej – nasz mózg uwielbia wyolbrzymiać zagrożenia, dla naszego bezpieczeństwa, od zawsze. Lepiej uciec przed tygrysem , który okaże się potem wyłącznie cieniem wśród traw, niż zostać zjedzonym przez cień wśród traw, który okazał się tygrysem. Przezorny zawsze ubezpieczony, a najprostsze ubezpieczeni to zawsze ostrożność.

To też odpowiada, na zadane na początku pytania. Czemu nie boimy się antybiotyków, a szczepionek owszem? Zna ktoś ofiarę superbakterii? Jeszcze nie, najczęściej to ludzie, którzy umarli gdzieś w szpitalu, niemal nieodróżnialni od innych, którzy umarli, mimo antybiotyków. Strach przed antybiotykami wymaga racjonalnego podejścia, szerokiego spojrzenia, myślenia o odległej przyszłości. Ludzie tak nie funkcjonują. Zresztą cenę za wyhodowanie super zarazka poniesie zapewne kto inny. Podobnie z ibuprofenem, którego użycie daje szybką ulgę i pozwala uniknąć stresującej, a czasami i katastrofalnej, konfrontacji z pracodawcą. Odsuwamy w przyszłość konsekwencje, choć niekiedy, gdyby ktoś potrafił nam je uświadomić zawczasu, wolelibyśmy być może stracić pracę. Ból sygnalizuje niekiedy bardzo poważne choroby. Ze szczepionkami jest tak samo. Konsekwencje nie zaszczepienia poniesie najczęściej kto inny, a jeśli nawet nasze dziecko, to nie teraz, tylko kiedyś, gdy nadejdzie epidemia. Na razie jednak nie zaszczepienie daje poczucie spokoju i bezpieczeństwa.

Można zatem powiedzieć, że postawa antyszczepionkowa jest zupełnie zrozumiała i w pełni ludzka. Opiera się o podstawowe, irracjonalne cechy człowieka, takie jak wyolbrzymianie zagrożeń czy budowanie obrazu świata na podstawie plotek i wiedzy potocznej. W czasach sieci społecznościowych i prawdziwej globalnej wioski, kiedy każdy może nawiązać kontakt z ofiarą szczepionki (nawet jeśli każdy z miliarda z tą samą jedną ofiarą), zagrożenie szczepionką może wydawać się większe, niż zagrożenie chorobą. Wydaje się, że jedynym sposobem, żeby uniknąć masowego odwrotu od szczepień, jest zapewnienie adekwatnej opieki tym, którzy padliby ofiarą komplikacji. Odwołanie się do racjonalnej postawy będzie zupełnie nieskuteczne – z naturą ludzką nie ma co walczyć. Ludzie swoje wiedzą i tym więcej będą wiedzieli, im intensywniej będą mogli się sami dowiadywać. Dopóki istnieje facebook, nie możemy liczyć na wzrost racjonalnych postaw. Przeciwnie, należy spodziewać się wzrostu zachowań irracjonalnych, zgodnych raczej z psychologią tłumu, niż jednostki.

Na korzystny obrót wydarzeń, czyli szacunek i pomoc zwykłych ludzi dla osób, których dzieci zapłaciły cenę za zdrowie społeczeństwa, niestety nie mamy co liczyć. Przywykliśmy już delegować do kłopotliwych spraw wyspecjalizowane instytucje, żeby spokojnie zajmować się swoimi sprawami (na przykład potępianiem "idiotów, którzy nie rozumieją, że trzeba szczepić dzieci"). Ludzie tacy po prostu są. W każdym razie tutaj.