niedziela, 24 września 2017

Black mirror

Wziąłem się w końcu za Black Mirror. Pierwszy odcinek, "Hymn narodowy", wystarczył, żeby długo myśleć. Strach pomyśleć, co będzie dalej.

Już sam pomysł, przeniesienia w nasze czasy starej opowieść o rycerzu, który musi pokonać smoka, aby uwolnić księżniczkę daje do myślenia. Bo w wersji uwspółcześnionej zamiast rycerza mamy premiera, a zamiast smoka świnię. Do tego nie trzeba jej zarżnąć, tylko... No, obcować z nią. Publicznie, przed wszystkimi telewidzami, którzy zechcą patrzeć.
Sam rycerz waha się, nigdy tego ze świnią nie robił, zwłaszcza w telewizji, nie wie, co powie żona. Obywatele też raczej nie popierają pomysłu, dopóki terrorysta nie podbije stawki, obcinając księżniczce palec. “Najwyraźniej mówi poważnie:, myśli sobie opinia publiczna i kupuje bilet. Premier nie ma wyjścia i stawia czoła sytuacji. Oczywiście nie chodzi o czoło, ale i tak stawia i wygrywa. Księżniczka zostaje uwolniona, słupki popularności premiera rosną. Wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Nawet świnia.

Bzdura, powie wyedukowany widz. Żaden premier Wielkiej Brytanii nie odbyłby stosunku z maciorą w telewizji tylko po to, żeby uratować byle księżniczkę, choćby i gwiazdę fejsbuka. Zgadza się, nie doszłoby do tego. Niestety, głosy takie [a sporo ich, wystarczy przejrzeć internet] pokazują, że diagnoza, jaką stawia film jest przerażająco trafna: media w rodzaju fejsbuka i telewizji zastąpiły nam rzeczywistość i sztukę. Nie potrafimy już odczytywać alegorii i przenośni, chcemy realności i dosłowności. Nie chcemy uczestnictwa intelektualnego, obrzydła nam interpretacja i zastanowienie, co dla nas wynika ze spektaklu. Jedyny wkład, jaki chcemy od siebie dać w sztukę to lajk. Lub nielajk.

Najpopularniejszą dziedziną sztuki staje się bowiem rzeczywistość kreowana – tweetowane w każdym szczególe życie celebrytów i tragedie przekazywane na żywo z samego centrum wydarzeń. Realistyczna sztuka teatralna pisana na żywo przez widzów i producentów programu. Najlepiej, jeśli dzieje się tak blisko, żeby można było pomyśleć ”mieszkam tuż obok!”. W tym samym mieście, lub chociaż w tym samym kraju. O sztuce można wtedy rozmawiać i plotkować, uczestniczyć w niej z bezpiecznej odległości, choć jednocześnie z bezpośredniej bliskości. Oto cud techniki XXI wieku! Bilokacja dostępne dla każdego, naraz jesteśmy tam i tu!

Do tego wszystkiego, widzowie mają rzeczywisty wpływ na przebieg spektaklu. W sondażach na bieżąco doradzają, co powinni zrobić główni aktorzy. Księżniczka zginąć, a premier zachować wstyd? Czy może odwrotnie, życie kosztem wstydu? Wystarczy dać lajka, a rzeczywistość-sztuka postąpi zgodnie z naszym życzeniem, choć przetrawiona wstępnie w demokratycznym głosowaniu. Koniec z domyślaniem się, co chciał powiedzieć artysta, bo teraz reżyserem jest widz i jeśli zażyczy sobie wstydu, dostanie i wstyd. Z bezwstydem jeszcze łatwiej. Koniec z kłopotliwym rozróżnieniem fabuły i akcji, aktora i postaci, którą gra. Koniec z brakiem wspólnego kontekstu artysty i widza.

Nieprawda, krzyknie uważny czytelnik. Przecież prawdziwym reżyserem jest tu terrorysta! To on wybiera cel, decyduje o scenerii i wybiera na nowy spektakl kawiarnię w Paryżu albo most w Londynie. My patrzymy dlatego, że chcemy wiedzieć. To nasze prawo.

Treść tych przemyśleń jest równie banalna co początkowe 95% filmu. Wystarczy jeszcze dodać stwierdzenie, że terroryzm karmi się naszym patrzeniem i strachem. Zakończylibyśmy w dzień epokę terroryzmu, gdybyśmy zgodzili się nigdy nie wspomnieć nawet słowem o jakimkolwiek terroryście i efektach jego pracy.

Dopiero kilka końcowych scen przynosi gwałtowną woltę, która zmusza do myślenia i zastanowienia z kogo się tak naprawdę śmiejemy. Domniemany terrorysta okazuje się bowiem artystą, który księżniczki nie miał najmniejszego zamiaru mordować. Według listu pożegnalnego, jedynym jego celem było wyreżyserowanie spektaklu na miliard widzów. I cel swój osiągnął.

To słowo, które ciśnie się na usta z miejsca nas demaskuje.

“Oszustwo.”

Facet nas oszukał. Groził, że ją zabije. Przejmowaliśmy się, martwiliśmy, baliśmy się! A on tylko się bawi? Premier gwałcił świnię, a ten tu w artystę się bawi! To oburzające!

Doprawdy, oburzające.

I kiedy zdamy sobie sprawę, że pomyśleliśmy o artyście “oszust, nie terrorysta. Zakpił z nas”, rozumiemy, że to nieuniknione, że ta ścieżka wyznaczyła się sama. Sztukę tworzy się, aby wzbudzała reakcje. Zawsze, kiedy powstaje nowe medium, powstaje nowa sztuka. Gramofon stworzył muzykę popularną, a youtube – jutuberyzm. Telewizja sprzężona z bezprzewodowym internetem stworzyły razem rzeczywistość kreowaną, a jedną z poddziałów tej dziedziny sztuki jest terroryzm. Nie myśleliśmy dotąd o tym, jako o sztuce, ponieważ przywykliśmy kojarzyć sztukę z bezużytecznością. Dopiero ktoś, kto ukazał ją nam nagą, odartą z funkcji użytkowej – na przykład bezpiecznego strachu widza terroryzmu – uświadomił nam, że właśnie z nową sztuką mamy do czynienia i że wszyscy ją razem uprawiamy. Istnieje dzięki nam, dla nas i na nasze bezustannie powtarzane życzenie. Terroryzm i masowi mordercy są w tej sztuce elitą o największej oglądalności i największym zaangażowaniu uwagi, mierzonym we wpływach z reklam.

Uwielbiamy się bać i płacimy za to, żeby mieć czego. Niczym układ odpornościowy, który z nudów bawi się w alergię i astmę, nasze mózgi, przywykłe do wyszukiwania niebezpieczeństw w byle szeleście w zaroślach, bawią się w strach ze światem. Ponieważ jednak nie ma się czego bać, bo jest i ciepła woda w kranie, i tanie ziemniaki cały rok, trzeba powód do strachu stworzyć. A jeszcze łatwiej, jak wszystko, kupić. Chętnie go zatem kupujemy, płacąc kosztami reklamowanych w przerwach towarów.

Tamto “oszukał nas” możemy wykorzystać nawet bardziej, ku własnej mądrości i przestrodze. Bo jeśli właśnie zorientowaliśmy się, niczym dzieci w teatrze, że byliśmy świadkiem oszustwa i że to “nie było naprawdę”, to możemy też zastanowić się, czy chcemy w tym teatrze oglądać sztuki, które “są naprawdę”. To prawie jak młodopolski konflikt, w którym ścierają się sztuka dla sztuki, jak w “Hymnie narodowym”, i sztuka użytkowa, jak w wiadomościach o dziewiętnastej i kanale informacyjnym całą dobę. Musimy zdecydować: sztuka dla sztuki czy sztuka użytkowa? Decyzja zależy od każdego z osobna, choć jednocześnie od nikogo. Telewizja i internet są bowiem prawdziwie demokratycznymi mediami, w których większość ma zawsze rację i nikt nie ponosi odpowiedzialności.

Nie możemy jednak zapominać, że choć podana w medium, które samo krytykuje, “Black mirror” to jednak sztuka i to w starym stylu, czyli nie do odczytywania dosłownie. Jeśli przez chwilę zdejmiemy z filmu łatkę dosłowności i podpis “kiedyś w przyszłości”, otrzymamy mało subtelnie wykrzywiony groteską obraz teraźniejszości: zastanówmy się bowiem, czemu artysta sięgnął tak daleko, po co mu seks ze świnią? Odpowiedź nasuwa się dosyć łatwo: poprzeczka jest podniesiona już bardzo wysoko. Niewiele jest nas jeszcze w stanie zawstydzić. Nas widzów, nas polityków. Codziennie robimy/robią rzeczy, których trzeba się wstydzić i codziennie oglądamy je na telewizorach. Przywykliśmy do nich tak bardzo, że nie mamy problemu, żeby opowiadać o nich przy obiedzie albo przy piwie wieczorem. Ukradł miliardy? Norma, oni tak mają. Nie płaci podatków? Swój człowiek. Jedzie w niedzielę po kościele do galerii handlowej? Normalny hipokryta, jak każdy.

W tym momencie można już zastanowić się nad znaczeniem tytułu serialu, bo “Black mirror” brzmi prawie jak “Black humour”, czyli połączenie lustra i czarnego humoru. Humoru tak strasznego, że aż nie śmiesznego, bo w całym filmie nie ma ani jednej śmiesznej sceny. Ani razu nie mamy powodu się uśmiechnąć, bo i nie ma z czego: patrzymy w lustro tak czarne i ostre, że zagląda aż pod gruby makijaż dobroczynności i ekologicznego jedzenia, jaki codziennie nakładamy na ludzkość.To co widzimy, budzi lęk i to prawdziwy, nie ten bezpieczny, który lubimy sobie serwować na kanale informacyjnym. Lęk przed tym, dokąd zaprowadzi nas bezrefleksyjne nadużywanie możliwości, jakie niesie ze sobą rozwój technologii.

Na szczęście jest sposób, żeby ukoić ten meta-lęk i powrócić do rzeczywistości, pełnej lęku bezpiecznego, rzeczywistości oglądanej z kanapy, zza ekranu, spod dachu i spomiędzy ścian. Wystarczy przeczekać napisy końcowe "Czarnego lustra". Zaraz reklamy i blok informacyjny. Wszystko wróci do normy. Dzisiejszy zamach w Londynie sponsoruje producent najlepszych na rynku pieluch jednorazowych! Życzymy strasznego!


"Black Mirror" (Czarne lustro)
S01E01 "National Anthem" (Hymn narodowy)
reż. Otto Bathurst
Wielka Brytania, 2011

Dlaczego nie dziwię się antyszczepionkowcom

Ludzie boją szczepić się dzieci. I mają rację. Szczepionki, jak wszystko, co wprowadzamy do organizmu, może mieć przeróżne skutki. Powinny głównie stymulować układ odpornościowy, ale potrafią czasem skutkować gorączką, wstrząsem albo inwalidztwem (na przykład głuchotą). Nawet jeśli nie powodują autyzmu, to i tak kolekcja możliwych powikłań jest imponująca. Dlaczego jednak nie istnieje ruch antyantybiotykowy? Czemu nie ma zgromadzeń protestujących przeciwko reklamom ibuprofen? Antybiotyki prowadzą nas prostą drogą do świata odpornych-na-wszystko superbakterii, a ibuprofen potrafi zamaskować dowolny ból, który w innym świecie skłoniłby człowieka do pozostania w łóżku lub odwiedzenia lekarza. Czemu zatem szczepionki wzbudzają taki strach, zaś antybiotyki nie?

Odpowiedzi szukać należy zapewne w czasach, kiedy ludzie dopiero zaczynali być ludźmi i wpadli na pomysł wspaniałego narzędzia do budowania więzi, zwanego plotką. Uwielbiamy plotkować. Kto z kim, gdzie i dlaczego. Od kiedy i jak długo, za ile i przeciw komu. Całą cywilizację oparliśmy przecież na centrach plotkarstwa zwanych telewizyjnymi kanałami informacyjnymi. Dzięki fejsbukowi plotkujemy w autobusie, na siłowni, w toalecie i na zebraniach zarządu. Najbardziej lubimy zaś wieści o końcu świata, wojnie, zamachach i chorobach. Kto na co umarł i dlaczego nikt mu nie pomógł. I przede wszystkim, skąd się wzięła jego choroba. Nasz mózg o wiele chętniej zajmuje się sprawami przykrymi i przerażającymi, a zwłaszcza tymi, które dzieją się teraz. Dlatego, jeśli mamy do wyboru rozmowę o kimś, kto właśnie umarł i kimś, kto być może umrze za dziesięć lat, pogadamy o tym pierwszym. To straszne i okropne, trzeba o tym poplotkować. Tak właśnie funkcjonujemy.

Powikłania po szczepionkach, te prawdzie i te wyimaginowane są zdecydowanie na szczycie, bo nie tylko dotyczą chorób, ale jeszcze dzieci. Pięćdziesiąt lat temu powikłania po szczepionce zostawały w domu tego, komu nieszczęście się przytrafiło. Jeśli dziecko zostało trwale poszkodowane, żyło w zamknięciu, tak jak wszyscy inni, którzy nie potrafili przekroczyć barier architektonicznych i społecznych. Jeśli umarło, miało pogrzeb. Gdyby komukolwiek przyszło do głowy nie zaprowadzić dziecka na szczepienie, z pewnością wkrótce miałby do czynienia nie tylko z sanepidem, ale również szkołą, przedszkolem, a może i dzielnicowym. Był obowiązek, a kto padł ofiarą strat wśród cywili, musiał z nimi żyć. Być może z niedużą rentą, jeśli problemy dały się zaklasyfikować, jako któraś z kategorii inwalidzkich.

Teraz wszystko się zmieniło. Nie tylko staramy się wymienić flotę autobusów na niskopodłogowe i zastąpić schody podjazdami i windami. Możemy po prostu odmówić szczepienia. Przede wszystkim jednak, ryzyko ma teraz twarz, imię i nazwisko: śmiało możemy przyjąć, że każda osoba, którą dotknęły powikłania po podaniu szczepionki natychmiast może stać się osobą publiczną. Nawet więcej, bez większej przesady możemy twierdzić, że przy pewnym wysiłku możemy nawiązać kontakt z bliskimi każdej osoby, którą spotkały tego typu powikłania, co najmniej na obszarze UE. Dlatego konkretne powikłania konkretnych osób mogą być przedmiotem plotek i rozmów przy obiedzie i kawie. Pięćdziesiąt lat temu nikt nie plotkował o powikłaniach po szczepionce ospie, chyba, że akurat znał rodzica dziecka tym dotkniętego. Powikłania były po prostu statystyką, trzy przypadki na milion, imiona i nazwiska znała jakaś pani w GUS. Nie było o czym rozmawiać.

Facebook dał nam moc. Zmienił bezimienne, nic-nikomu-nie-mówiące statystyki w kroniki, które każdy może przewertować i zinterpretować po swojemu. Trzy przypadki na milion to niewiele. Anna Maria, Dżejson i Weronika to już konkretne osoby dotknięte nieszczęściem, a do tego pozostawione same sobie. Nigdy nie będę wśród trzech przypadków na milion, ale kimś jak ta trójka mógłbym się okazać. Do tego, okazuje się, że to wcale nie trzy przypadki, bo jeśli się przyjrzeć, to mnóstwo dzieci ma objawy poszczepienne, tak w każdym razie wynika z twittera i facebooka. Do GUS zgłaszali przypadki lekarze, do kroniki codziennej rodzice. Można się spodziewać, że lekarze zaniżali ilość zgłoszeń, rodzice zaś wykazują się typową nadgorliwością laika: formularz wypełnia się dużo dłużej niż tweetuje. Nawet jeśli gorączka następnego dnia przejdzie, w kronice wpis już zostanie, a trudno kogoś potępiać za nadgorliwość czy dopatrywanie się objawów choroby.

Ludzie bowiem wyciągają wnioski tak, jak im to nakazuje instynkt: szybko, prosto i bez większego wysiłku. To nauka posługuje się wyrafinowanymi narzędziami do wyciągania wniosków i formułowania różnych użytecznych reguł. Jedną z nich jest ta o szczepionkach: jeśli wystarczająco dużo osób zostanie zaszczepionych przeciw jakiejś chorobie, choroba ta nie spowoduje epidemii. Narzędziem, które do tego wniosku pozwala dojść jest statystyka. Śmiało można wręcz przyjąć, że statystyka jest najważniejszym narzędziem każdej nauki przyrodniczej (czyli epidemiologii też). Niestety, statystyka ma jeden nieprzyjemny skutek uboczny – zmienia ludzi i choroby w liczby. Znikają nazwiska i cierpienie, zostają miliony, tysiące, dziesiątki, procenty, promile. Miliony zaszczepionych, tysiące ocalonych, dziesiątki dotkniętych skutkami ubocznymi. Co więcej, czym innym jest przewidzieć, że trzy osoby na milion padną ofiarą skutków ubocznych, czym innym przewidzieć kto konkretnie.

W tym miejscu nauka ponosi klęskę. Jej największy sukces, czyli umiejętność formułowania ogólnych reguł i przewidywania, nie zdaje egzaminu, w czasach, kiedy ludzie nie bywają już statystyką ani przypadkiem choroby. Każdy może głośno powiedzieć o swoich problemach i domagać się uwagi, a nawet pomocy. Zwłaszcza, jeśli jego problemy wynikły właśnie z uczestnictwa w grupie zwanej społeczeństwem. Szczepimy się bowiem bardziej dla innych, niż dla siebie. I dopóki szczepienie kosztuje nas wyłącznie gorączkę, można to jeszcze zrozumieć. Kiedy jednak ceną są ciężkie powikłania, a takie się z pewnością zdarzają, niewiele można poradzić. Wspólnota umyje ręce, co najwyżej wysłucha, pochyli się, da sporo lajków, nic więcej.

Nic więc dziwnego, że szczepienia budzą strach. Dawniej strach budziły choroby, każdy znał bowiem historię dziecka sąsiadów czy dziecka w rodzinie, które zabiła choroba w rodzaju koklusz czy tyfus. Teraz przerażać mogą wyłącznie relacje tych, którym zaszkodziła szczepionka. A ponieważ możemy właściwie osobiście poznać każdego, czyje dziecko padło ofiarą powikłań poszczepiennych, strach nie jest irracjonalny. Ma konkretne, prawdziwe podstawy. Zwłaszcza jeżeli jedyną przyczyną tragedii (czy choćby problemów) było szczepienie, czyli coś, czego można nie zrobić. Dlatego w ogóle nie dziwię się rodzicom, którzy boją się szczepionek. To zupełnie ludzkie. Wiedzą, że ryzykują zdrowiem swoich dzieci dla społeczeństwa, które nigdy im nie podziękuję, ani nie skłoni się do pomocy, jeśli coś złego się stanie. To, że ich strach jest wyolbrzymiony wynika wyłącznie z konstrukcji istoty ludzkiej – nasz mózg uwielbia wyolbrzymiać zagrożenia, dla naszego bezpieczeństwa, od zawsze. Lepiej uciec przed tygrysem , który okaże się potem wyłącznie cieniem wśród traw, niż zostać zjedzonym przez cień wśród traw, który okazał się tygrysem. Przezorny zawsze ubezpieczony, a najprostsze ubezpieczeni to zawsze ostrożność.

To też odpowiada, na zadane na początku pytania. Czemu nie boimy się antybiotyków, a szczepionek owszem? Zna ktoś ofiarę superbakterii? Jeszcze nie, najczęściej to ludzie, którzy umarli gdzieś w szpitalu, niemal nieodróżnialni od innych, którzy umarli, mimo antybiotyków. Strach przed antybiotykami wymaga racjonalnego podejścia, szerokiego spojrzenia, myślenia o odległej przyszłości. Ludzie tak nie funkcjonują. Zresztą cenę za wyhodowanie super zarazka poniesie zapewne kto inny. Podobnie z ibuprofenem, którego użycie daje szybką ulgę i pozwala uniknąć stresującej, a czasami i katastrofalnej, konfrontacji z pracodawcą. Odsuwamy w przyszłość konsekwencje, choć niekiedy, gdyby ktoś potrafił nam je uświadomić zawczasu, wolelibyśmy być może stracić pracę. Ból sygnalizuje niekiedy bardzo poważne choroby. Ze szczepionkami jest tak samo. Konsekwencje nie zaszczepienia poniesie najczęściej kto inny, a jeśli nawet nasze dziecko, to nie teraz, tylko kiedyś, gdy nadejdzie epidemia. Na razie jednak nie zaszczepienie daje poczucie spokoju i bezpieczeństwa.

Można zatem powiedzieć, że postawa antyszczepionkowa jest zupełnie zrozumiała i w pełni ludzka. Opiera się o podstawowe, irracjonalne cechy człowieka, takie jak wyolbrzymianie zagrożeń czy budowanie obrazu świata na podstawie plotek i wiedzy potocznej. W czasach sieci społecznościowych i prawdziwej globalnej wioski, kiedy każdy może nawiązać kontakt z ofiarą szczepionki (nawet jeśli każdy z miliarda z tą samą jedną ofiarą), zagrożenie szczepionką może wydawać się większe, niż zagrożenie chorobą. Wydaje się, że jedynym sposobem, żeby uniknąć masowego odwrotu od szczepień, jest zapewnienie adekwatnej opieki tym, którzy padliby ofiarą komplikacji. Odwołanie się do racjonalnej postawy będzie zupełnie nieskuteczne – z naturą ludzką nie ma co walczyć. Ludzie swoje wiedzą i tym więcej będą wiedzieli, im intensywniej będą mogli się sami dowiadywać. Dopóki istnieje facebook, nie możemy liczyć na wzrost racjonalnych postaw. Przeciwnie, należy spodziewać się wzrostu zachowań irracjonalnych, zgodnych raczej z psychologią tłumu, niż jednostki.

Na korzystny obrót wydarzeń, czyli szacunek i pomoc zwykłych ludzi dla osób, których dzieci zapłaciły cenę za zdrowie społeczeństwa, niestety nie mamy co liczyć. Przywykliśmy już delegować do kłopotliwych spraw wyspecjalizowane instytucje, żeby spokojnie zajmować się swoimi sprawami (na przykład potępianiem "idiotów, którzy nie rozumieją, że trzeba szczepić dzieci"). Ludzie tacy po prostu są. W każdym razie tutaj.