poniedziałek, 20 października 2014

Religia a fantastyka naukowa

Przeczytałem ostatnio w Nowej Fantastyce 10/2014 artykuł „Science Fiction w Aureoli”. Wawrzyniec Podrzucki daje w nim wyraz zdziwieniu częstą obecnością w literaturze science fiction „Boga, religii i transcendencji”, mówi wręcz o nadreprezentacji. Sąd swój zdaje się Podrzucki wywodzić głównie z poglądu, że religia jest niekompatybilna z nauką, ta zaś stanowi podwaliny fantastyki naukowej, zwłaszcza jej twardej odmiany.

Skąd przekonanie o owej „niekompatybilności”? Autor powołuje się na markiza Laplace, który ogłosić miał stwierdzenie o zbyteczności „hipotezy Boga” w nauce, a także wskazuje, że nauka opiera się na obserwacji zjawisk i polega na znajdywaniu takich ich tłumaczeń, które są ze wszystkimi obserwacjami zgodne. Nawet zdarzenia, które dla religii są cudami, wymagającymi wyjaśnień przyczynami nadnaturalnymi, nauka potrafi wytłumaczyć prawami przyrody, choćby musiała te prawa sformułować na nowo. Sprzeczności między nauką, a religią i wnioskami, jakie wyciągają z tych samych faktów są tak wielkie, że człowiek nie może być naraz naukowcem i osobą religijną.

Podrzucki omawia następnie krótko stosunek kościoła katolickiego do nauki na przykładzie nagrody Templetona. Wreszcie, podsumowując obszerny wstęp słowami „dla nauk empirycznych religia partnerem nie jest”, przechodzi do przykładów powieści science fiction, w których dużo jest „boskości, transcendencji i przeróżnych religijno-mistycznych odniesień”. Omawiając je wszystkie pobieżnie (z konieczności, bo miejsca niewiele już zostało) szybko przechodzi do konkluzji, że humanista może wszystkie te religijne tropy potraktować niedosłownie i nie popadać w konflikt z naukowym spojrzeniem na świat. Jako podsumowanie całego artykułu autor twierdzi, że Bóg zawsze pozostanie w science fiction obecny, jako że statutowym obowiązkiem tego gatunku jest przekraczanie granic ( czyli, jak można się domyślić, również w życiu codziennym nieprzekraczalnej granicy pomiędzy nauką, a religią). Jest to dozwolone dlatego, że science fiction nie jest związana żadnymi formalnymi i ścisłymi związkami z nauką.

„Fantastyka jest od tego, by zadawać pytania, które nauce nie przystoją”, konkluduje Podrzucki, zaprzeczając przy tym większości tez, które wcześniej postawił.

Co z tego wszystkiego wynika? Bardzo wiele, ale chyba najmniej na temat związków religii i science fiction.

Przede wszystkim bardzo wyraźnie widać, że autor przez naukę rozumie „nauki przyrodnicze”, zaś przez „religię” pojedynczy aspekt katolickiego chrześcijaństwa, czyli stwórczą i sprawczą rolę Boga we Wszechświecie, co jest z pewnością ułatwieniem, bo od razu pozwala przejść do jawnie fałszywego stwierdzenia, że nauka stoi w sprzeczności z religią i większość naukowców to ateiści, któremu to tematowi Podrzucki poświęcił znaczną część artykułu. A przecież wystarczy wiedza o metodzie naukowej na poziomie pierwszej klasy gimnazjum, żeby zrozumieć, że metodologia nauki fundamentalnie polega na abstrakcji od nieistotnych dla danej dziedziny elementów świata. Dlatego ekolog może prowadzić swoje badania nie wnikając w komórkową strukturę organizmów, zaś matematyk zajmujący się teorią liczb nie musi zastanawiać się nad konsekwencjami swoich prac w dziedzinie bezpiecznego transferu danych w internecie. Podobnie kosmolog może być katolickim księdzem(jak chociażby prof. ks. Heller). Geny, dryf kontynentalny czy gwiazdy działają tak, jak działają niezależnie od istnienia bądź nie istnienia Boga. Co więcej, jest to podstawowe założenie nauki, której z zasady nie obchodzą zjawiska nadnaturalne, jako nie dające się zbadać właśnie.

Można oczywiście twierdzić, że obserwując świat metodą naukową nie znaleziono żadnych śladów zjawisk nadnaturalnych (cudów etc.), a wręcz potrafimy podać szereg praw rządzących przyrodą na fundamentalnych poziomach. Stąd już tylko krok do trywialnego twierdzenia, które Podrzucki przyjmuje jako fakt podstawowy – „Cały jak dotąd zbadany Wszechświat[...] da się opisać i wyjaśnić bez odwoływania do siły wyższej”. Wynika to bowiem z założeń nauki, która zajmuje się wyłącznie zagadnieniami, wyjaśnialnymi i opisywalnymi w sposób zwany potocznie naukowym. A zatem zadawaniem pytań, „które nauce przystoją”. Dlatego też nauka nie jest w stanie odpowiedzieć na pytania w rodzaju „Czy powstanie człowieka było w jakikolwiek sposób nieuniknione w trakcie ewolucji?”, „Czy istnieje wolna wola?” lub „Co znajduje się ‘na zewnątrz’ Wszechświata’?”. Dodatkowo, niektóre zjawiska nie są przez naukę obecnie opisywalne (na przykład natura świadomości) i jest wyłącznie kwestią wiary naukowców odpowiedź pozytywna na pytanie, czy kiedykolwiek opisywalne będą. Wystarczy jednak zapytać o sformułowanie praw na poziomach odpowiednio wysokich i nauka okazuje się bezradna. Przykłady: natura świadomości, pogoda na Ziemi, generalne prawa rządzące ewolucją darwinowską, problem ruchu więcej niż dwóch ciał w polach grawitacyjnych, kwestia pomiaru w mechanice kwantowej. Dlatego jako komentarz do poglądu, że nauka potrafi opisać wszystko wystarczy wspomnieć słowa przypisywane Lordowi Kelvin (choć również Albertowi Michelsonowi), że w „fizyce nie ma już nic nowego do odkrycia. Zostało nam już tylko przeprowadzanie coraz to dokładniejszych pomiarów”. Pięć lat po ich wypowiedzeniu Albert Einstein opublikował artykuł, w którym wyjaśnił efekt fotoelektyrczny jako rezultat kwantowej natury światła , a fizykę ogarnęła rewolucja, która trwa do tej pory. Czy zatem naprawdę możemy podpierając się stwierdzeniem, że nauka opisuje świat w pełni i wystarczająco, twierdzić, że religia i „hipoteza Boga” jest niepotrzebna?


Faktem jest, ze dawniej religie (na przykład chrześcijańska, ale też starożytnych greków dajmy na to) udzielały swoim wyznawcom wyjaśnień w tematach, które potem przejęła pod swoje skrzydła nauka. Wyjaśnienia te dalej funkcjonują jako mity, których pełno jest w większości religii. Jak widać jednak po tym, że kościoły dalej są pełne, wyjaśnienie powstania różnorodności zwierząt dzięki ewolucji darwinowskiej nie zmniejszyło wagi religii w życiu ludzkim (również bohaterów powieści science fiction). W szczególności, fakt nie mieszania się nauki w sprawy religii nie oznacza, że „Taka siła [czyli Bóg] nie istnieje”.

Kolejne niezrozumiałe twierdzenie, które przy okazji omawiania tematu pojawia się w artykule, głosi jakoby religia i nauka „startując z tej samej bazy dochodziły do całkowicie przeciwstawnych wniosków”. Aż chciałoby się zapytać, do jakich konkretnie wniosków dochodzą religie sprzecznych z wnioskami nauki i jakich dziedzin one dotyczą. Nawet jeśli można je wskazać, to z pewnością nie mają charakteru reguły, bo takie dziedziny jak astronomia, fizyka, chemia, nauki o Ziemi, matematyka w żaden sposób nie pozostają w dziedzinie zainteresowań istniejących religii, natomiast wszelkie interferencje w dziedzinach takich jak medycyna lub biologia dotyczą raczej etyki, którą większość lub każda z religii swoim wyznawcom narzuca. Kwestia etyki jest jednak w nauce niezależna od religii, bo nawet ateistyczna etyka narzuca naukowcom pewne ograniczenia (przeprowadzanie doświadczeń na ludziach budzi zwyczajne obrzydzenie, odpowiedzialność naukowców za stwarzanie niektórych możliwości również jest mniej lub bardziej oczywista). Przeciwnie więc, zwolennicy Dawkinsa i innych Humanistów dochodzą do podobnych wniosków co religia (na przykład sformułowań etycznych), wychodząc z zupełnie innych założeń.

Podsumowując: nauka rozszerza wyłącznie te obszary wiedzy, które jest w stanie rozszerzyć. W szczególności nie zajmuje się istnieniem czy właściwościami Boga (bogów i tak dalej), których właściwe im religie opisują jako transcendentne. Nie jest też w stanie i nie próbuje odpowiedzieć na większość pytań, na które odpowiedzi udzielają swoim wyznawcom religie. W żaden sposób religia z nauką nie konkuruje (mówiąc generalnie i pomijając niektóre konkretne osoby, którym ateizm lub religijny fundamentalizm narzuca jednocześnie program nie tylko naukowy, ale i życiowy), zaś naukowcy są ograniczani etyką (wynikającą czasem z religii, którą wyznają), nie zaś interpretacją faktów, które religia narzuca, pomijając rzecz jasna religijnych fundamentalistów, którzy odczytują swoje święte księgi w sposób pozwalający narzucić każdej formie życiowej aktywności niezbędne dla ich celów ramy i ograniczenia.

Bardzo ciekawym komentarzem do komplementarnej roli religii i nauki (wbrew twierdzeniom Podrzuckiego o ich sprzeczności) są zacytowane słowa Stevena Weinberga o tym, że im więcej wiemy o Wszechświecie tym bardziej wydaje się on bezsensowny. W tym mniej więcej widać ważną różnicę pomiędzy religią, a nauką. Ta druga nie poszukuje sensu, wręcz przeciwnie programowo odmawia zastanawiania się nad nim. Ta pierwsza doszukuje się w świecie między innymi sensu, ale nie stawia go w żaden sposób w opozycji do naukowego opisu. Dlaczego „czemu” miałoby w stać w jakiejkolwiek sprzeczności z „jak?” Co więcej, o tym, jak desperacko ludzie potrzebują odpowiedzi na pytanie o sens świata, świadczy ilość wyjaśnień w rodzaju zasady antropicznej.

Oczywiście, jako się wcześniej rzekło, naukowcy od czasów Darwina proponują zastąpienie religii nauką, wyprowadzeniem zasad etyczny z nauki, nie zaś z przykazań i tak dalej. Pomijając nieraz wojowniczy ton ich wystąpień (nieraz przypominających do złudzenia wystąpienia religijnych fundamentalistów), jest to jeden z poglądów na temat roli i zasięgu zainteresowań nauki, zdecydowanie jednak nie jedyny wyznawany przez naukowców.

W części artykułu, która nawiązuje do deklarowanej treści, autor przypomina kilka powieści, w których pojawiały się motywy religijne, wyłącznie po to jednak, żeby zwrócić następnie uwagę, że humanista może zinterpretować motywy te po ateistycznemu. Czemu? Nie umiem rzecz jasna powiedzieć, choć ciśnie się podejrzenie, że chodzi o pozostanie w zgodzie z pierwszą częścią artykułu, która miała dowodzić, że „science” jest równe ateizmowi, a zatem w science-fiction nie ma miejsca na religię. Wprawdzie autor stwierdza w ostatnim akapicie artykułu, że pomiędzy nauką, a fantastyką naukową nie istnieje „formalny i ściśle doprecyzowany związek”, zaś „fantastyka jest od tego, by zadawać pytania, które nauce nie przystają” nie zmienia to jednak faktu, że artykuł tezę „nigdzie indziej nie ma tyle o Bogu, religii i transcendencji” zbył prostym: „tak się tylko wydaje. Humaniści widzą, że chodzi o spojrzenie naukowe”.

A jak jest naprawdę? Czemu w science-fiction tak wiele jest „Boga, religii i transcendencji”? Aby stanąć twarzą w twarz z tym pytaniem, a nie próbować udać, że skoro kwestia ta jest wyłącznie paradoksem (czyli sprzecznością pozorną), nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba by przytoczyć właściwe przykłady, a następnie zastanowić się nad owymi pytaniami, które fantastyka zadaje. Zaproponuję kilka, niekoniecznie najcięższych kalibrem.

Zacznijmy od „Dziewięciu miliardów imion Boga” Arthura C. Clarke’a z 1953 roku. Mnisi z klasztoru w Tybecie zamawiają w zachodniej firmie komputer, który ma wyliczyć wszystkie imiona Boga. Wierzą oni, że wszechświat powstał właśnie w tym celu i chcieliby przyspieszyć proces. Kiedy dwaj technicy wracają w doliny po zainstalowaniu komputera w klasztorze, na niebie zaczynają gasnąć gwiazdy. Ta zdumiewająco krótka nowelka jest doskonałym podkreśleniem licznych problemów z artykułem Podrzuckiego: po pierwsze pokazuje, ze istnieją inne religie, niż katolicyzm, po drugie, że pomiędzy nauką, a religią może istnieć ścisły związek (komputer jest dzieckiem nauki, a cel jego użycia jest ściśle religijny), po trzecie wreszcie, trzeba wyjątkowej odporności na myślenie, żeby zinterpretować gaśnięcie gwiazd humanistycznie i symbolicznie (ok, jest taka humanistyczna interpretacja: wszechświat skończył się właśnie dla mnichów i mogą już pójść do domów i zabrać się z powrotem za uprawę ryżu). Jeśli jednak założymy, że Arthur C. Clarke pomyślał o interpretacji dosłownej, nowelka stawia podstawowe pytania: Co, jeśli nauka nie opisuje wszystkiego? Co, jeśli religie nie kłamią? Co, jeśli to zabobonni (z punktu widzenia zachodu) mnisi mają akurat dostęp do prawdy, a nie naukowcy ze swoim przysłowiowym szkiełkiem i okiem? Zauważmy przecież, że pogląd, że nauka wystarcza do opisania wszechświata i odpowiedzi na wszystkie ważne pytania jest również aktem wiary. Wiary w naukę mianowicie.

Dalej, weźmy „Kieszeń pełną dharmy” Paolo Bacigalupiego z 1999 roku, czyli niemal pół wieku później. Mały chłopiec, żebrak, wchodzi w posiadanie kostki komputerowej, w której skopiowano osobowość Dalajlamy. Nie może on inkarnować, póki istnieje ta kopia. O kostkę walczą strony wielkiego politycznego konfliktu, a lekceważony przez nie chłopiec okazuje się przypadkiem władny podejmować decyzje nie tylko polityczne, ale i religijne. I znów, ateista powie „no i co z tego? Buddyści niech sobie sobie wierzą, a my wiemy swoje – to tylko kopia osobowości, a Boga przecież i tak nie ma”, a jednak pytania żadne w tekście są wyraźne i ważne: Jakie paradoksy powstają na styku technologii i religii? Czy religia to wyłącznie wiara jej wyznawców, czy jednak coś więcej, coś spoza naszego świata? Czy istnieje coś takiego, jak dusza? A jeśli tak, jak się zachowa, jeśli będziemy umieli kopiować umysły? A przecież brain-uploading czeka tuż za progiem i wszystkie poważne opracowania tego tematu unikają słowa ‘dusza’, jak tylko mogą. Kto zatem ma się tym zająć, jeśli nie science fiction?

I jeszcze przykład z naszego rodzimego podwórka, nie religijny wprawdzie, ale taki właśnie anty-naukowy pozornie, „Śledztwo” S. Lema z 1959. Zdecydowanie science-fiction, w którym główną rolę odgrywa właśnie nauka, a uosabiający ją doktor Sciss wyraźnie pokazuje prowadzącym tytułowe śledztwo policjantom, że nauka jest ograniczona w swych możliwościach tłumaczenia rzeczywistości, a zwłaszcza w znajdowaniu związków przyczynowo skutkowych. Potrafi formułować hipotezy i każdą z nich oceniać, nie zna jednak czegoś takiego jak ‘prawda’, zwłaszcza, jeśli ma do czynienia z jednorazowymi fenomenami takimi, jak zdarzenia,w sprawie których toczy się śledztwo (domniemane zmartwychwstania) Nauka potrafi opisać, zbadać statystycznie, znaleźć korelacje, ale wytłumaczyć „dlaczego?” nie jest w stanie. I pytania: jak człowiek wierzący w tę niereligijną religię, naukę, powinien zareagować na cud? Czy w miejscu, w którym kończą się możliwości nauki, zaczyna się już religia, czy może jest pomiędzy nimi jakaś ziemia niczyja, w której możemy jedynie być świadkami zdarzeń, ale nie mamy szans na choćby wiarę w tę, czy inną interpretację. Zarówno naukowcy, jak i kapłani przyzwyczaili nas bowiem do wyjaśnień, do tego, że zawsze można zrozumieć, a może tuż obok dzieją się rzeczy, które nie mają ani „po co?” ani „dlaczego?”.A może cud to test wiary w naukę, ta okazja do powstrzymania się od włożenia palca w ranę w jej boku, tylko trwania pod opoką racjonalności, która potrafi ochronić nas przed niebezpieczeństwami indeterminizmu i samodefiniowania się natury?

„Śledztwo” przywołałem tutaj rozmyślnie – nie tylko porusza niewygodny temat ograniczeń nauki i wiary, ale wskazuje, jak bardzo przyzwyczailiśmy się traktować naukę jako rodzaj religii, w której moc wierzymy, której kapłanom ufamy i której opiece powierzamy nasze zdrowie, pomyślność i szczęście. Pozwalamy jej podejmować za nas coraz więcej decyzji, posuwając się nawet do łamania takich tabu, jak natura wolnej woli, miłości czy szczęścia, czyli sfer , które dawniej, w ciemnych czasach religijnego zabobonu były nietykalnymi darami, nie zaś zjawiskami, których naturę musimy koniecznie, w imię postępu nauki, zrozumieć.

Na szczęście fantastyka naukowa przychodzi nam ochoczo z pomocą, kiedy trzeba zadać nie tylko poprawne naukowo, areligijnie sformułowane pytania o konsekwencje tej czy innej ścieżki, którą mógłby podążyć świat, ale również o kwestie nauce niedostępne, choć mocno przez nią zagrożone. I być może zadziwiający niektórych fakt, że „w Polsce więcej osób chce pisać fantastykę, niż ją czytać”, jest świadectwem, że decydujący, czyj głos zostanie usłyszany publicznie, kierują się w swoich wyborach kryteriami, które niekoniecznie zgodne są z potrzebami odbiorców. Może to między innymi wynikać z błędnego przekonania, że religię w science fiction należy odczytywać wyłącznie symbolicznie, przenośnie i humanistycznie, podczas gdy zarówno wielu pisarzom, jak i czytelnikom (wśród obydwu zaś grup naukowcom) w dalszym ciągu potrzebna jest hipoteza, że Bóg istnieje.


wtorek, 23 września 2014

Co trawi krowa?

Choć oczywistą odpowiedzią na tytułowe pytanie zdaje się „Trawę, rzecz jasna”, to przy bliższym przyjrzeniu się, krowa okazuje się być mięsożercą, a w każdym razie zwierzożercą. Trawę i wszystko inne, co przez wiecznie żujący pysk dostanie się do przewodu pokarmowego trawią (nomen omen)tak naprawdę bakterie, pierwotniaki, grzyby i co tam jeszcze w głębi krowy potrafi przeżyć. Oprócz pokarmu dostarczanego przez gospodarza, wcinają też mieszkańcy przeżuwacza siebie samych wzajemnie, tworząc pełnokształtny ekosystem, z drapieżnikami na szczycie i przysłowiową trawą na dnie. Ostatecznym drapieżcą jest (tak, to zaskakujące) sam gospodarz, trawiąc coraz to nowe nadmiary populacji zamieszkującej jego interiory.

Chciałoby się rzec: biedna mikroflora, hodowana na rzeź przez bezduszną rogaciznę, wiodąca nędzny, krótki żywot w cuchnących, ciemnych lochach żwaczy (czyli krowich żołądków), a następnie rozpuszczana w kwasach i całymi miriadami trawiona. O,niewinne orzęski, ameby i archonty! Nigdy nie ujrzą dziennego światła, nie poczują wiatru na rzęskach (hektolitry metanowych wiatrów wytwarzanych codziennie w krowich żołądkach z pewnością nie są wystarczająco romantyczne), nie poczują, jak to jest być wolną bakterią! A jednak, można by zastanowić się, czy względnie spokojne życie w ciepłej, wilgotnej komorze fermentacyjnej, do której właściciel regularnie dostarcza pokarmu i wody nie jest przyjemniejsze (a w każdym razie mniej stresujące) od walki o przetrwanie w jakiejś sadzawce czy na trawniku. Nie trzeba martwić się o wilgotność, temperaturę, składniki odżywcze czy drapieżników. Można rosnąć w siłę, a że ktoś kiedyś orzęska strawi - cóż, w kałuży i na trawniku też by strawił, co z tego, że nie krowa, tylko widłonóg? Za to przed śmiercią – warunki wręcz cieplarniane!

Czy zatem to krowa wykorzystuje swoich naiwnych lokatorów, czy może właśnie orzęski i cała reszta drobnicy szantażem i groźbą głodowej śmierci skłaniają swojego gospodarza do okazania mieszkańcom żwacza najwyższej troski?

Powstanie krowy wymagało wejścia w komitywę
z olbrzymią armią mikrobów

Nie trzeba doktoratu z biologii, a nawet matury, żeby domyśleć się (lub wiedzieć), że krowa (choćby jako organizm wielokomórkowy, do tego lądowy, do tego ssak) pojawiła się na naszej planecie o wiele później niż pierwotniaki, bakterie czy grzyby. I nie chodzi o lata czy tysiąclecia, ale o lat setki milionów. Powstanie krowy (i innych przeżuwaczy, oczywiście) wymagało zatem wejścia przodków tej grupy w komitywę z olbrzymią armią mikrobów, które miały odtąd wykonywać ciężką pracę trawienia wszystkiego, co w inny sposób niestrawne (celulozy, ligniny i tak dalej). Rzecz jasna, żwacz obfituje w endemity, które najlepiej czują się w tym właśnie środowisku, jednak z pewnością wymarcie wszystkich przeżuwaczy nie oznaczałoby kresu orzęsków, bakterii czy grzybów. Ot, jeszcze jedno, wygodne, trzeba przyznać, siedlisko, ale nic więcej. Można by porównać taką katastrofę ekologiczną z dawna oczekiwanym megatrzęsieniem ziemi w Kalifornii. Jeszcze jeden raj pochłonięty przez morze razem z jego czterdziestoma milionami beztroskich mieszkańców i ich sadami pomarańczowymi. Dla rasy ludzkiej strata równie wielka, jak dla mikrobów wymarcie przeżuwaczy.

Idąc dalej tropem tego porównania, możemy zastanowić się na chwilę skąd wzięło się coś takiego, jak Kalifornia i jej sady pomarańczowe, dzielnice willowe i multipleksy? Tak, stworzyli je ludzie. Potem oczywiście oduczyli się żyć gdziekolwiek indziej (dlatego wszyscy zginą w megatrzęsieniu ziemi zamiast przenieść się przewidująco parę lat wcześniej na Alaskę lub do Meksyku), jednak sam kraj stworzyli ludzie i od tej pory żyją sobie razem, Kalifornia i Kalifornijczycy. Może zatem to raczej mikrospryciarze, orzęsek z amebą, stworzyli sobie krowę, konia i wszystkie inne antylopy, żeby nie martwić się więcej o własny komfort i bezpieczeństwo, zrzucając te troski na przeżuwaczy, którzy ze strachu przed głodem nie skubną rumianku(bakteriobójczy) czy majeranku(jak wyżej), a wody będą szukać tym uparciej, im bardziej potrzebna będzie ich faktycznym żywicielom? Jedni nie mogą żyć bez drugich, ale to orzęski były na świecie pierwsze. I z protokrowy stworzyły krowę. Wyhodowali ją. Po prostu.

Spróbujmy użyć tej odwróconej perspektywy w stosunku do gatunków, które podobnie mikrobiologiczna menażeria krowie, służą człowiekowi i to nie w roli ofiar rabunkowej gospodarki, tak typowej dla zachłannego gatunku ludzkiego, lecz hodowanych na skalę masową surowców. Zaczynając od lawendy, przez tulipany i czosnek, aż po ostrygi, pstrągi i bananowce. Te i setki innych gatunków człowiek udomowił poprzez tysiące pokoleń dobierając te egzemplarze, które były najbardziej skłonne do współpracy: dawały najwięcej skrobi, aromatów bądź białka lub po prostu przyjemności z oglądania, wąchania czy jedzenia. Genetyczna modyfikacja na skalę, o jakiej nie śniło się najzagorzalszym przeciwnikom GMO doprowadziła do powstania nie tylko niewyobrażalnych dla laika ilości odmian zarówno roślin, jak i zwierząt, ale i związków, pomiędzy człowiekiem, a organizmami, które ujarzmił.

To orzęski wyselekcjonowały sobie mądre krowy

Co ciekawe, w przypadku wielu z tych gatunków relacje z człowiekiem przypominają te, które łączą krowę i mieszkańców hotelu „Żwacz”, jak choćby dbałość o dobrobyt podopiecznych. Wspomniany wyżej rumianek nie jest konsumowany przez przeżuwaczy z bliżej nieokreślanej awersji, ale z troski właśnie nie tyle o siebie, ile bakterie-żywiciele. Głupią krowę, której bakteriobójczy rumianek smakowałby bardziej od trawy, drobnoustroje, które się z nią pechowo związały, ukarałyby swoją własną śmiercią, a wraz z nią zmniejszoną ilością kalorii (zwanych w przyrodzie „połową sukcesu”). Na dłuższą metę gwarantuje to wyeliminowanie podobnie nierozsądnych zachowań z gatunkowego repertuaru praktycznie do zera. To orzęski wyselekcjonowały sobie mądre krowy, nie na odwrót.

A mówimy przecież nie tylko o rumianku. Chodzi o setki gatunków innych roślin (i ogólnie odpowiednią dietę), a także nakłonienie gospodarza do zapewnienia odpowiednich warunków hodowli: temperatury, kwasowości, wilgotności, nie mówiąc już o całej krowiej anatomii podporządkowanej w większości jednemu celowi, czyli efektywnemu przygotowaniu posiłku całej mikroflorze, którą potem wystarczy strawić, choć i to odpowiedzialnie, żeby nie zjeść wszystkiego na raz. Kto zatem kogo zmodyfikował? Krowa orzęska, czy orzęsek krowę?

Ludzie, jeśli wierzyć statystykom FAO, najbardziej zależą (w tym samym sensie, co krowa od pierwotniaków) od dwóch gatunków roślin: kukurydzy (głównie pośrednio, jako paszy dla krów i jedzenie dla kinomanów) i ryżu (tutaj już głównie jako pokarmu dla ludzi). Uprawa i konsumpcja zbóż jest naszym sposobem na korzystanie z energii wysyłanej w kosmos przez Słońce (jakże rozsądnie czczone przez starożytnych Egipcjan, zaś w naszych czasach głównie obarczane winą za nowotwory skóry). Gdyby jedynym żartem, jaki zdecydowali się zrobić ludziom bardzo potężni kosmici, było nagłe usunięcie tych trzech zbóż z ziemskiej flory, problemy z przeludnieniem rozwiązałyby się w czasie nie dłuższym, niż pół roku, a w krajach przywiązanych do tradycji pogrzebu i stypy najzamożniejszymi grupami społecznymi staliby się grabarze, kwiaciarze i restauratorzy (ci, którzy żywili się głównie orzeszkami arachidowymi, rzecz jasna. Mięso produkowane jest głównie przez zwierzęta karmione zbożami, więc i jego by zabrakło).

O ile hodowla kukurydzy wydaje się przedsięwzięciem względnie prostym: wykarczować las, zaorać powstałe pole, zasiać ziarna, poczekać aż wzejdą i dorosną (usuwając przy tym z pola wszystkich gapowiczów), i w końcu zebrać dojrzałe kłosy ziarna, z których część zostanie ponownie zasiana, reszta zaś dostarczy energii rolnikowi i wszystkim, którzy zechcą kupić jego towar.

Drugie z głównych źródeł energii dla człowieka współczesnego: ryż jest dużo bardziej wymagającym partnerem. Przed zasiewem ziarno należy namoczyć, zasadzić w glebie z obornikiem, zalać pole wodą, zapewnić co najmniej 5 centymetrów wody przez okres wzrostu, rozdzielać wzrosłe siewki, po 4 miesiącach osuszyć pole, zebrać plony, uff... Dla utrudnienia zadania można jeszcze w polu ryżowym hodować tilapie, których odchody są cennym dla ryżu nawozem. Wygląda na to, że człowiek uzależnił się od gatunku, który w zamian za jedną piątą kalorii dostarczaną bezpośrednio ludziom na całym świecie, zażądał opieki tak skrupulatnej, że zapewnienie ciepłego żołądka i odpowiedniej temperatury wydaje się szczytem ostentacji ze strony krowy w stosunku do swoich faktycznych żywicieli. Jaka krowa miałaby cierpliwość swoje orzęski sadzić, rozsadzać, pielęgnować i nawozić, ręcznie, zgięta w pół, brodząc po zalewowych polach pełnych robaków obłych, płaskich i pierścieniowych? Za to człowiek swojemu podstawowemu dostawcy kalorii rozścieła niemalże czerwone dywany, przeznaczając na jego potrzeby olbrzymią ilość ziemi, jedną trzecią zasobów słodkiej wody (w skali globu!) oraz mnóstwo pracy, rzecz jasna.

I znowu powstaje pytanie: kto komu pozwolił się podporządkować? Bo choć prawdą jest, że człowiek przez tysiąclecia wybierał te siewki, które po dorośnięciu dawały najlepszy plon i wywierał nacisk na tyle silny, że przekształcił ryż z budzącego nadzieję kandydata na zboże w gwiazdę numer jeden agrokultury, to aż do XXI wieku nie udało się hodowcom zmienić upodobania tego super-zboża do zalewowych teras i ciepłego klimatu. Może to zatem nie człowiek udomowił ryż, ale sam został upolowiony (mój własny słowotwór, od słowa „pola”) przez makiawelicznego sługę i jego kuzynów.

Te trzy zboża razem, ryż, kukurydza i pszenica, wywarły na homo sapiens nacisk selekcyjny, który trudno przecenić: wszystkie ludy „cywilizowane” (czyli te, które założyły cywilizacje oparte na rolnictwie) zostały przesiane przez gęste sito diety opartej na skrobi, jedynym dotąd źródłem kalorii możliwym do wyprodukowania w ilościach masowych. Do XX wieku osobniki gatunku ludzkiego, które nie były zdolne trawić tego wielocukru lub białek z nim dostarczanych, skazane były na śmierć przed osiągnięciem wieku reprodukcyjnego. Co więcej, plemiona (narody, społeczeństwa, kultury) na tyle głupie, żeby pozwolić zbożom uschnąć, zgnić, spłonąć czy zostać zjedzonym w całości, musiały ustąpić miejsca tym, które nie miały podobnych problemów. Zboża wyhodowały sobie mądrego, przewidującego i roztropnego rolnika! Rzecz jasna nikt nie mówi o świadomej hodowli, takiej, jaką przeprowadzał w odwrotną stronę sam rolnik (kłos każdego z dzikich przodków naszych zbóż waży nie więcej niż jedną dwudziestą ich przemysłowo uprawianego potomka), jednak do czasu wieku dziewiętnastego, dobór zbóż przez rolnika był również raczej nieskoordynowany i oparty na prostych zasadach (wybierz ziarna z największych kłosów i je zasiej, z nich będą duże plony, resztę zjedz zimą), podobnie, jak dobór ludzi przez zboża (nie karm tych, którzy nie umieją cię strawić, niech zdechną z głodu, pozostali zadbają o ciebie i siebie przy okazji).

Nikt nie ma ochoty żyć ze świadomością,
że został wyhodowany przez ryż

Oczywiście takie odwrócenie perspektywy zakrawa na herezję, bo nikt nie ma być ochoty żyć ze świadomością, że został wyhodowany przez ryż. Widać, że grubą to nitką szyte: człowiek, który uprawia sztukę, sport i filozofię miałby być tylko produktem ubocznym dążenia kilku traw do chronicznej otyłości ziaren? Nigdy! To przecież człowiek i jego kultura są sensem istnienia naszej mateczki Ziemi. Tylko czy na pewno? Jeśli spojrzeć z perspektywy dłuższej niż te kilkadziesiąt tysięcy lat (licząc zachłannie czasy chowania się po jaskiniach i polowania na przysłowiowe mamuty, choć tak naprawdę głównie zające), człowiek jest jedynie epizodem w historii zwanej życiem na Ziemi, podobnie zresztą jak ryż i reszta trawiastego towarzystwa. Sądząc po lubości, z jaką homo sapiens hurtowo i detalicznie zabija swoich pobratymców, będzie miał olbrzymie trudności z dołączeniem do elity tych nielicznych gatunków, które trwają na naszej planecie dłużej niż kilka milionów lat. Czy tylko dlatego, że archeologowie przyszłości będą wykopywali ze wspołczesnych nam osadów raczej betonowe pozostałości miast, niż namuły zalewowych teras, powinniśmy uznać, że owe terasy są mniej istotnym wytworem ziemskiego życia, niż miasta?

Żeby rozstrzygnąć ten dylemat, należałoby ustalić jakoś, który z gatunków odniósł większy życiowy sukces: oriza sativa czy homo sapiens? Odpowiedź na to pytanie wymagałaby najpierw uzgodnienie kryterium owego sukcesu: liczba osobników żyjąca w jednej chwili na Ziemi? Liczba aktywnych w danej chwili genów? Przepływającej przez wszystkie osobniki gatunku energii rocznie? Powierzchnia pól ryżowych jest siłą rzeczy mniejsza, niż powierzchnia zajmowana przez inne wytwory kultury człowieka, bo trzeba też doliczyć pola pszeniczne, buraczane i kukurydziane. I plantacje kawy. Jeśli wierzyć danym statystycznym FAO, roczna produkcja ryżu (samego ziarna) to ponad 500 mln ton. To z grubsza tyle, ile ważą wszyscy ludzie, którzy żyją na Ziemi. Z tym, że rocznie rodzi się ich nie więcej niż 5 mln ton,a ryż to nie tylko ziarno, lecz jeszcze części zielne. Mówiąc prościej: zboża żyje na Ziemi dużo więcej, niż człowieka.

Z drugiej strony oczywistym dowodem większego sukcesu dwunożnego naczelnego wydaje się jego przemożny wpływ na biosferę, wprawdzie chwilowy (w skali geologicznej) i dewastujący (w skali biologicznej), ale niezaprzeczalny. Żaden gatunek nie zabił jeszcze tylu innych gatunków, żaden nie stopił na własną rękę lodowców, ani nie podniósł poziomu mórz. Idąc tym tropem można zastanawiać się czy winą za owe sukcesy nie należy jednak obarczyć tych, którzy dostarczają człowiekowi środków niezbędnych do życia? Z drugiej strony postępowanie ludzkości, mimo iż nierozważne (w sensie gatunkowym i planetarnym), to wynika z namysłu i celowych starań, a ryż jest po prostu wyrafinowaną, bezmyślną fabryką skrobi napędzaną baterią słoneczną. Czym jednak jest napędzany ów namysł człowieczy, jeśli nie ekspresją genów w niespełna dwulitrowej, tłustej galarecie wypełniającej czaszki?

Bardzo możliwe, że odpowiedź pytanie o to, kto kogo sobie podporządkował, ryż człowieka czy odwrotnie, zależy przede wszystkim od tego, kto jej udziela. Osobiście jestem bardziej niż przekonany, że gdyby zboże potrafiło mówić, powiedziałoby, że Wielki Chiński Mur jest elementem jego własnego rozszerzonego fenotypu, nie zaś ogrodników z gatunku homo sapiens.