środa, 25 marca 2015

Króliczki szaleją w Łodzi


W internetach pojawiło się doniesienie o zmutowanych króliczkach, które w Łodzi atakują niewinnych ludzi. Niektórzy zauważyli podobieństwo tej sytuacji do wydarzeń opisanych kilka lat temu w sensacyjnym opowiadaniu Króliczki kontratakują, czyli międzygalaktyczny zakład krawiecki Piotra R.  Ponieważ nie wszyscy mieli okazję je przeczytać, postanowiłem przypomnieć je i udostępnić szerszej publiczności.

Oto ono, w postaci pliku PDF: Pobierz opowiadanie!

Tutaj zaś reprezentatywny fragment :

Przystanąłem i rozejrzałem się. Żadnej kobiety w srebrnym futrze, w ogóle żadnej kobiety. Sami chłopi w gumiakach, wszyscy zajęci pakowaniem towaru z powrotem na furgonetki i do miniaturowych magazynów w zamykanych na kłódki, prymitywnych budkach. Zawsze tak sobie wyobrażałem targ w Mongolii i przez chwilę poczułem się egzotycznie. Brak jakiegokolwiek wielbłąda nie pozwolił jednak ulec złudzeniu. Znajdowałem się w centralnej Polsce, w pięknym mieście Łodzi.

– Pst! – Powtórzył psyczący ktoś.

Dźwięk dochodził wyraźnie tuż znad ziemi, z mojej prawej strony. Skierowałem tam spojrzenie i wtedy właśnie je ujrzałem.

Króliczki.

Były małe, rude i bardzo puszyste, z długimi, miękkimi uszami. „Króliczki” było słowem, które na ich widok samo się nasuwało, mimo ewidentnie psiej twarzy, przypominającej naraz bulteriera i mopsa, niezależnie od tego, jak bardzo niemożliwa taka kombinacja może się wydawać. Kłębiły się w wiklinowym koszyku wyłożonym kraciastym pledem. Musiało być ich kilkanaście.

Podszedłem bliżej. Sprzedawca drzemał, a rozchodzący się wokół intensywny aromat bimbru sugerował, że to nie po dniu spędzonym na ciężkiej pracy jest taki senny.

– Pst! Pst! Niech pan przykucnie!

Głos zdawał się dochodzić spod moich stóp. Jeśli psykała kobieta, która wcześniej do mnie dzwoniła, musiała się ukryć, za koszem lub, co gorsza, w nim. Sam się roześmiałem na tę myśl i kucnąłem, sięgając ręką pomiędzy króliczki, żeby rozgarnąć wijącą się masę i odszukać zagrzebanego w nich człowieka, najpewniej karlicę.

– Proszę się nie śmiać, tylko mnie kupić! Zaraz zamarznę! – ponaglił mnie głos, tym razem wyraźnie identyczny z tym, który pół godziny wcześniej brzmiał w mojej słuchawce.

– Nie może pani po prostu wyjść?! – zapytałem, rozzłoszczony nagle. Żarty nieodmiennie przestają mnie bawić, kiedy ktoś zmieniają się w ofertę kupna czegoś, czego zupełnie nie potrzebuję. Nawet jeśli to coś jest puchate. I zwłaszcza, jeśli ma sześć łap.

Sześć łap!

Z odrazą cofnąłem dłoń z takim impetem, że aż straciłem równowagę i plasnąłem w gęste, śniegowe błoto zalegające rynek. Ten odgłos przebudził sprzedawcę, który otworzył nagle oczy, zadziwiająco trzeźwe i pełne łez. Obserwował mnie, jak gramolę się z powrotem do pozycji stojącej, otrzepując dżinsy z grud brudnego śniegu.

– Jeśli nikt ich nie kupi, będę musiał je utopić – wychrypiał. – Są jeszcze ślepe, nic nie poczują.

Nienawidzę szantażu emocjonalnego, muszę jednak przyznać, że to jedyny sposób, aby skłonić mnie do zrobienia czegoś, na co nie mam najmniejszej ochoty. Wyobraziłem sobie zimną wodę z przerębla wtłaczaną w maleńkie płuca i gardło mi się ścisnęło.

– Ile? – spytałem zdławionym głosem i sięgnąłem do portfela.

– Tysiąc.

Na szczęście nie przełykałem akurat śliny, bo z pewnością bym się zadławił. Tysiąc złotych za króliczka?

– Niech będzie dziewięćset, skoro taki pan skąpy. – Handlarz musiał dostrzec oburzone zdziwienie na mojej twarzy. Z takim talentem do negocjacji nie miał szans na duży zarobek.

– Sto złotych maksymalnie – odparłem, próbując odpędzić wizję różowych jęzorków zwisających bezwładnie z małych pyszczków.

– Żaden z pana przyjaciel zwierząt. Reszta pójdzie do piachu – szczuł mnie sprzedawca.

Wtedy przypomniałem sobie sześć łap.

– Niech się pan cieszy, że nikt nie nasłał na pana sanepidu – warknąłem, próbując przybrać możliwie niemiły ton. – Te mutanty muszą być promieniotwórcze.

Stary wyprostował się nagle, naciągnął głębiej czapkę na oczy i rozejrzał się podejrzliwie.

– Dobra, niech będzie dycha i są pańskie – syknął. – Tylko szybko.

– Wszystkie? Mogę wziąć tego największego. Nie jestem producentem futer, tylko koszul.

– Bierz pan, resztę się spali.

Spali! Serce ścisnęło mi się na myśl o piszczących w płomieniach maleństwach.

– Niech będzie, biorę wszystkie – westchnąłem, zrezygnowany.

Wyjąłem z portfela dziesięć złotych i podałem rolnikowi.

Kupiłem kosz króliczków.

Pobierz opowiadanie!

niedziela, 15 marca 2015

Gęsi na Łotwie

W numerze 53. "Drabble na Niedzielę" pojawiło się sto słów mojego autorstwa układających się w drabble (czyli historyjkę ułożoną ze stu słów właśnie) pt. "Gęsi".

Przy okazji dowiedziałem się też, że figuruję w "Poczcie drabblistów polskich". Fajnie.

Gdyby ktoś chciałby przeczytać jakieś inne stusłówka, proponuję odwiedzić szortal i poczytać o pięknym kraju Słowacji , o znanym łódzkim performerze, Janie Kliszce oraz o pewnym evencie, który odbył się jakiś czas temu w Świebodzinie . Smacznego!