wtorek, 21 kwietnia 2015

Grzyb

Ponieważ blog Agnieszki Hałas z opowiadaniami przeniósł się do Nibylandii czy gdzie tam trafiają blogi po wydaniu ostatniego tchnienia, postanowiłem uratować od zapomnienia dzieło o znamiennym tytule "Grzyb", dotąd na tym właśnie blogu spoczywające. Uprzedzam, że opowiadanie jest raczej bezpruderyjne, a zatem nieprzeznaczone dla dzieci poniżej 12 roku życia. Reszta i tak już wszystko widziała.

 

Grzyb

Nazywam się Sławomir Grzyb i wcale nie lubię grzybów, a zwłaszcza pieczarek i maślaków.

Pracuję w domu pogrzebowym w Wierzbnie jako pedikiurzysta, fryzjer i wizażysta. Najlepiej w całej firmie dobieram makijaż do typu urody klienta. Czasem oczywiście nie wystarczy pomalować oczu i umyć włosów. I kiedy zdarzają się grubsze prace, dostaję je zawsze ja.

Taka pani Skolimowska na przykład. Kiedy zmarła, prasowała akurat i upadła prosto na żelazko. Zanim syn znalazł ją w końcu i wyciągnął wtyczkę z gniazdka, w czole zdążyła jej się wypalić prawdziwa czarna dziura. Pracowałem dobre sześć godzin i praktycznie cały czas pachniało spalenizną. Nie był to oczywiście wielki problem, bałem się jednak, że nie usunąłem całej spalenizny i będzie coś widać. Na szczęście udało się i nikt, oprócz syna, nie wiedział, że pani Skolimowska przez trzy pierwsze godziny nie-życia prasowała sobie czoło.

Jednak najdziwniejsza historia, jaka kiedykolwiek przydarzyła mi się w pracy, nie do końca dotyczyła zmarłych. Pan Buśko, czterdziestolatek po dwóch zawałach, przywiózł żonę swoim samochodem. Jako bliskiemu znajomemu naszego szefa, uszło mu to płazem, mimo wszelkich przepisów, paragrafów i zaleceń. Sam położył zmarłą na moim stole i wyraził kilka życzeń ekstra, których sensu nie rozumiałem, ale skrzętnie wypełniłem – za drobną opłatą ekstra. Ogoliłem pani Buśko wzgórek łonowy, zostawiając tylko wąski pasek rudych, szorstkich włosków (4,5 milimetra, pod suwmiarką). Wkłułem po chromowanym kolczyku z kulkami w każdy z grubych, wiotkich sutków (trochę krwawiły, ale nikogo przecież nie bolało). Zrobiłem nawet tatuaż na plecach (anioł z rozpostartymi skrzydłami, idealny dla dwudziestolatki, na martwej czterdziestce wyglądał nieco pretensjonalnie). Czułem oczywiście cały czas skrępowanie, ale czego się nie robi dla klienta?

Zawahałem się tak naprawdę dopiero przy ostatnim punkcie programu: czterech oszlifowanych na gładko drewnianych kulkach wielkości sporych winogron, połączonych mocną nicią, które, cytując zleceniodawcę, miałem „wsadzić pani Buśko w dupę”. Z tym był oczywiście niejaki problem, bo wprawdzie zwieracze nieboszczyków praktycznie nie funkcjonują, ale za to stężenie pośmiertne również potrafi utrudnić życie, a nie mogłem zbyt długo zwlekać, bo pan Buśko chciał, żeby małżonka była „gotowa na jutro”, cokolwiek to mialo znaczyć. Nie, żebym nie miał różnych pomysłów na wytłumaczenie dziwacznego zlecenia. Przyszło mi do głowy, że obiecał spełnić jej perwersyjne marzenia i nie zdążył, więc teraz nadrabiał. Albo przeciwnie, że postanowił zrealizować własne fantazje, o których ona nigdy nie chciała nawet słyszeć.

Do głowy mi nie przyszło, co się stanie, kiedy wreszcie (używając narzędzia skonstruowanego naprędce z rury od odkurzacza i chirurgicznych kleszczy) udało mi się umieścić połyskliwe akcesorium wewnątrz mojej podopiecznej.

– Taaaak – rozległ się jęk, a ja przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy odbyt i durne kulki potrafią modulować strumień gazów gnilnych tak, żeby zabrzmiało to w ten właśnie sposób. Niestety, pod ręką, którą zapierałem się o chude biodra pani Buśko, poczułem ciepło. A potem usłyszałem wątłe: – Dalej, skarbie, dalej.

No, tego żaden odbyt nie potrafiłby wymówić. Dlatego zwiałem. A pani Buśko zaczęła krzyczeć. Darła się, jak opętana i rozrzucała sprzęty, sądząc po hałasie. Ja siedziałem w kiblu, zamknięty na cztery spusty (konkretnie to na zepsutą zasuwkę) i próbowałem przypomnieć sobie jakąś modlitwę, ale zacinałem się na „Zdrowaś” i za Chiny Ludowe nie mogłem sobie przypomnieć, kto miał być zdrowy. Teraz to się nawet nie dziwię, bo mało który wizażysta ma okazję przeżyć zmartwychwstanie klienta.

Potem trzasnęły drzwi i usłyszałem „Zabiję cię, skurwysynu!”. Następnie były szlochy, tupoty i znowu trzaśnięcie drzwi. Kiedy wróciłem do pracowni jakieś pół godziny później, posprzątałem porozrzucane narzędzia i materiały, zamiotłem podłogę, zawiozłem wózek do chłodni i pogasiłem światła. Nie miałem pojęcia, co tam się działo. Potrzebowałem się napić.

*

Pan Buśko odwiedził mnie następnego dnia w domu.

– Chciałbym pana przeprosić. I wyjaśnić całą sytuację – zagaił, kładąc na stole w kuchni kopertę i przystawiając ją butelką whisky, która musiała kosztować dobrych parę stów. Gdyby wiedział, do czego najczęściej tego używam whisky, pewnie kupiłby tańszą.

– Może będę wiedział, co powiedzieć szefowi – odpowiedziałem, powstrzymując chęć zdzielenia go w nos czymś ciężkim, choćby i jego własną butelką.

– On już wie. Proszę posłuchać.

I zaczął nieskładnie opowiadać, jak to obiecał żonie tatuaż i piercing w zupełnej narkozie, bała się bowiem bólu, ale były przeciwskazania anestezjologiczne, więc wszystko się odwlekało na święty nigdy. Kiedy zaczęła go w końcu straszyć go teściami i kardiologiem, zaczął w rozpaczy szukać jakiegoś wyjścia. I znalazł, na e–bayu, środek z Haiti czy innej Gwatemali, którym szamani wprowadzają ludzi w stan hibernacji. Ofiary oddychają raz na minutę, serce bije jeszcze wolniej, ciała przyjmuje temperaturę otoczenia, takie tam bzdury. Miała obudzić się następnego dnia, kiedy mnie nie będzie w pracy.

Nie przewidzieli i nikt być może nie wiedział o jednym – że najwyraźniej środek przestaje działać nie tylko po upływie przewidzianego czasu, ale również pod wpływem bodźca w tym jednym miejscu, którego najczęściej nieboszczykom się nie drażni: okrężnicy, jak fachowo nazywa się to miejsce, w które wsadziłem pani Buśko drewniane kulki. Jak wyznał, miała to być mała zemsta za jej upór, bo „analu zawsze mu odmawiała”.

– Czemu mi pan nie powiedział, że ona żyje? – spytałem, kiedy wstał, najwyraźniej uspokoiwszy sumienie. – Mogłem zrobić jej krzywdę. Na szczęście kobietom nie można podwiązywać cewki moczowej, ale tyle innych rzeczy się robi! Mogłem ją nawet przypadkiem zabić!

Zawstydził się chyba, oblał intensywne buraczanym rumieńcem aż po wymięty kołnierzyk koszuli i wyszedł, obróciwszy się na pięcie.

Od tamtego czasu niewiele zmieniło się w moim życiu. Myślę, że póki nie pani Buśko nie zostanie ponownie moją klientką, nie będą mnie męczyły koszmary o zmartwychwstaniu lub kolczykowaniu sutków. Jednak na wszelki wypadek, żeby mieć jeszcze spokojniejszy sen, kiedy nie jestem stuprocentowo pewny, że ofiara nie żyje (czyli jeśli ma głowę i twarz na miejscu, a za to nie ma żadnych śladów sekcji) przeprowadzam prosty test na obecność substancji psychodeaktywujących podobnych do tych, którymi pan Buśko nafaszerował swoją żonę. Oczywiście nie używam do tego drewnianych kulek, które właściciel zabrał jeszcze feralnego wieczora, tylko nieco mniej wyrafinowanych narzędzi. Na szczęście (a z punktu widzenia rodzin to pewnie niestety), na próżno – nikt więcej się do tej pory nie obudził. Ja jednak wolę dmuchać na zimne. I na sztywne też.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz